Kategorie
Macierzyństwo po niewidomemu

Dzień, w którym wszystko się zmieniło.

Dobry wszystkim. Jak Wam wieczór mija? Bo mój jest dziś bardzo wspominkowy, bo to ten dzień, który nieodwracalnie zmienił wszystko, rozpoczynając tym samym nowy etap w moim dość nudnym życiu. Tak, z całą odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że moje życie było wtedy dość nudne, a może inaczej, pozbawione tego, co mam teraz. Na pewno muszę stwierdzić, że było spokojne, bez jakichś tam fajerwerków. Oboje pracowaliśmy, wracaliśmy z pracy, czasem gdzieś wyszliśmy i w zasadzie tyle. Miałam sporo więcej czasu na inne rzeczy, a teraz, cóż, ten czas trzeba poświęcić komu innemu. Nie, żebym jakoś tęskniła za tym okresem sprzed 2015 r. Nie, nie tęsknię, choć czasem myślę sobie, że fajnie byłoby móc, jak drzewiej bywało, wyrwać się na niezapowiedzianą imprezę, kupić sobie coś niekoniecznie niezbędnego, ale na co się chorowało od dłuższego czasu, bez większych wyrzutów sumienia, że przecież mogłam kupić coś młodej, albo, że mogłam odłożyć, no cokolwiek. Tak, czasem tego właśnie mi brakuje. Częściej jednak myślę sobie, że moje życie zyskało znacznie większą wartość, co nie oznacza, że wcześniej było bezwartościowe, ale miało nieco inny wymiar.
Kiedy piszę te słowa, jest jakaś 20.37, więc jeszcze rodzę, skurcze przepowiadające mam jeszcze, a może już dostałam gaz rozweselający. Z takimi szczegółami nie pamiętam. Z resztą wtedy miałam wrażenie, że ten wieczór ciągnie się w nieskończoność, a do tego położna też mnie nie pocieszyła, twierdząc, że przed północą pewnie i tak nie urodzę. Jak bardzo wtedy się myliła, bo urodziłam i to sporo przed północą, swoją drogą, ciekawe czy ktoś zgadnie o której.
A wracając do sedna: mógłby ktoś zapytać, a pytanie nie byłoby bezzasadne, czy nie żałuję utraconej całkowitej wolności, spontaniczności itd. Już odpowiadam i to całkiem szczerze: nie, nie żałuję niczego, uważam, że dziecko jest tym, co dopełniło moje istnienie i co spowodowało, że poczułam faktyczną radość z życia i satysfakcję. A ponadto wszystko to dziecko jest tą istotką, która kocha bezwarunkowo i tę miłość się czuje na każdym kroku.
Tak naprawdę to partner jest nabyty, dziś go masz, a jutro tracisz i nawet nie mam na myśli zdrady czy rozstania. Dziecko natomiast zostaje, a co najważniejsze, to część mnie samej, jakby nie było, dałam jej kawałek siebie i oby to był ten lepszy kawałek. 🙂
I to też nie jest tak, że nie ma gorszych dni, że jest tylko pięknie, kolorowo, słodko i cukierkowo. Oczywiście, że nie jest. Są takie chwile, że mam ochotę tego mojego skarba wyprawić na księżyc z biletem w tylko jedną stronę, z zakazem powrotu, bo setny raz wypowiedziane: mamo, maaamooooo, maaaaaaaaaamooooooooooooo powoduje, że mam ochotę zniknąć, schować się pod peleryną niewitką Harry’ego Pottera, żeby mnie nie widziała i dała święty spokój.
Dobrze, że jest już na tyle duża, że sama się bawi. Zabawa to była kolejna rzecz, której nie znosiłam, ale za to uwielbiam grać w planszówki, budować z klocków, robić różne rzeczy z ciastoliny i innych takich wynalazków, uwielbiam, gdy pomaga mi w kuchni, a nawet, gdy chce ze mną sprzątać. No wszystko, tylko nie zabawę, na szczęście badania naukowe dowodzą, że rodzice nie lubią bawić się z własnymi dziećmi i jest to całkiem normalne.
Jak więc sami widzicie, macierzyństwo, jak wszystkie inne aspekty życia ma jasne i ciemne strony, choć o tych drugich mówi się znacznie rzadziej, ale one są i nic nie sprawi, milczenie też nie, że one znikną, bo one będą i trzeba głośno o nich mówić, bo twierdzenie, że ich nie ma, to zaklinanie rzeczywistości.
Z drugiej jednak strony, gdybyśmy zakładały, że nasze macierzyństwo będzie miewało gorzki smak i nie będzie cukierkiem lukierkiem, cóż, pewnie nie miałybyśmy dzieci. 🙂
I taki mój apel: nie zakładajcie z góry, a może inaczej: nie bójcie się tych ciemnych stron i różnych zawiłości na trasie zwanej macierzyństwo, bo te obawy mogą odebrać Wam radość z bycia mamą czy też przyszłą mamą. Jak dla mnie, dziecko jest największym szczęściem, jakie mnie spotkało i nie wyobrażam sobie, że miałabym jej nie mieć i nieważne, że mogłabym razem z mężem wyjeżdżać na wycieczki zagraniczne, robić karierę zawodową, mieć kasy jak przysłowiowego lodu, no może i mogłam, ale nie mam, za to mam kogoś znacznie od tego cenniejszego, a mojej ukochanej córci i jej miłości nikt mi nie odbierze.
Kiedy piszę te ostatnie słowa jest 21.10, 6 lat temu już chyba coś zaczynało się zmieniać, wprawdzie jeszcze nie urodziłam, ale to były ostatnie godziny mojej ciąży.
To jak, pokusicie się i odgadniecie o której Zuzanna pojawiła się na świecie?
Jeśli dobrze pomyślicie to znajdziecie w tym wpisie rozwiązanie zagadki.
Powodzenia, kochani.

Kategorie
Takie tam różności

Wpis o niczym szczególnym

Dobry, witajcie w ten ponury, czwartkowy wieczór. Pogoda zdrowo się u mnie pochrzaniła, zrobiło się chłodno i jakoś tak jesiennie.
Poza tym testuję przy okazji tego wpisu nową klawiaturę, którą byłam zmuszona kupić, co w sumie okazało się całkiem korzystne, bo na tej laptopowej braki niektórych klawiszy okazały się zbyt upierdliwe na dłuższą metę. Nie jest to rzecz jasna, klawiatura jakichś wysokich lotów, od, jakiś tam Logitech K120, ale dla moich potrzeb myślę, że będzie w sam raz. No ja nie mam jakichś wybitnych wymagań co do sprzętu komputerowego, jeśli o dodatkowe akcesoria chodzi, co innego sam lapek, no ale to już inna sprawa.
Nowy nabytek spisuje się całkiem dobrze, nic nie zamula, nie zwalnia itd. Nie rozumiem tylko kilku kwestii, otóż w jakim celu są na niej 2 backslashe? I 2 klawisze windowsa – prawy i lewy? Nie ukrywam, że odrobinkę nurtuje mnie to rozwiązanie, a kolejna sprawa, która również nie daje mi spokoju to czym różni się klawiatura membranowa od mechanicznej i dlaczego ta druga jest lepsza? Byłby ktoś tak dobry i wyjaśnił mi różnicę? Z góry dziękuję. 🙂
Dodam też, iż klawiatura wygląda tak, jak od kompa stacjonarnego i chwilę potrwało zanim się na niej rozpisałam. W sumie to nie pamiętam już kiedy ostatni raz korzystałam ze stacjonarnego kompa, stąd przyzwyczajanie się pewnie chwilę potrwa.
Wczoraj też miałam przyjemność spotkać się z pewnym niewidomym tatą dwójki dzieciaków, ale podejrzewam, że na Eltenie go nie ma. Spotkaliśmy się na kulkach, więc dzieciaki miały dobrą zabawę, a ja spędziłam popołudnie w miłym towarzystwie.
Codziennie też obiecuję sobie, że jutro na pewno już puszczę Zuzannę do przedszkola i na obietnicach na ogół się kończy, podejrzewam więc, że ostatecznie Zuzanna pójdzie do przedszkola od września.
W poniedziałek za to wyprawiamy pannie urodziny – imprezka dla dzieci w sali zabaw, będą 2 godziny szaleństwa i ogólnej radości i tylko nasze – moje i męża – portwele – trochę upływ gotówki odczują, ale z drugiej strony 6 lat ma się raz w życiu. 😛
No dobra, to trochę sobie pomarudziłam, napisałam co tam u mnie i na tym zakończę.
P.s ten backslash na lewo od Z jest bardzo irytujący.

No dobrze, naprawdę już kończę, trzymajcie się cieplutko i zdrowo.
P.s2. Przypomniało mi się właśnie, że w sklepach sieci Stokrotka jest jakaś akcja zbieraczkowa i można zgarnąć figurki z Harry’ego Pottera. Taka informacja, gdyby kogoś to interesowało. Ja dziś zgarnęłam pierwszą figurkę. 😛

Kategorie
Takie tam różności

Czy to przejaw głupoty totalnej

Posta tego zacznę od słów, że na końcu zdania w temacie powinien być znak zapytania. No właśnie, powinien, ale nie będzie. Powód takiego stanu rzeczy jest bardzo prosty, proszę Państwa. Otóż klawiaturę w kompie zaczyna trafiać szlag i tak oto przestały działać – z nieznanej przyczyny – klawisze:
strzałka górna,
slash,
pięć,
sześć i apostrof – no, ten na lewo od entera.
Jest to generalnie dość upierdliwa przypadłość, bo choćby chciało się np. zrobić przelew to już trzeba z bardzo słabo dostępnej appki na telefonie korzystać.
Dobrze, że dogrzebałam się do klawiatury bezprzewodowej, muszę tylko ją z kompem sparować, choć o ile pamiętam, to ona już była z nim sparowana i mam nadzieję, że się to nie rozsypało, ale w zasadzie nie zdziwię się, jeśli samoistnie się zepsuło, bo mi, drodzy moi, tak samoistnie psuć się różne rzeczy potrafią, szczególnie jeśli jest to technologia jakaś.
No dobra, ale ja nie o tym.
Kilka dni temu przeczytałam na jakimś onecie czy innym wp, że prawie 70-letnia meksykańska celebrytka, uwaga, uwaga, jest w ciąży. Ojcem jej dziecka jest 28-letni partner kobiety.
Ta informacja wstrząsnęła mną i to dość konkretnie, a ja w związku z tym zaczęłam się zastanawiać czy decydując się na dziecko w tak zaawansowanym wieku, kobieta jest bezgranicznie głupia i dochodzę do wniosku, że jest to głupota totalna.
Po pierwsze: nie jest to wiek na ciążę i na późne macierzyństwo w ogóle, toż ona mogłaby być już prababcią.
Po drugie: ciąża w tak późnym wieku to zagrożenie zarówno dla matki jak i dla dziecka. Wszak ciąża dla młodych kobiet może być trudnym doświadczeniem, a co dopiero dla takiej staruszki. Jest tyle dolegliwości wikłających ciążę np. cukrzyca, nadciśnienie, holestaza itd. Połowa z tych przypadłości dla kobiety ciężarnej w tym wieku może być po prostu zabójcza.
Po trzecie: wady u płodu – nie wiem czy szansa, że dziecko urodzi się zdrowe jest duża, wszak wystąpienie wad genetycznych czyt. trisomia 21 itd. wzrasta wraz z wiekiem matki.
Po czwarte: ile ona jeszcze pożyje – dość wątpliwe, że doczeka dorosłości swojego dziecka. Oczywiście zaraz podniosą się głosy, że przecież teraz to ludzie żyją dłużej i ona ma szansę dożyć do tego czasu, może i ma, ale jej szanse nie są jakieś wysokie.
Po piąte: poród – naturalny to jednak duży wysiłek, wątpię, żeby nie odbił się negatywnie na jej zdrowiu. Cesarka to z kolei operacja, która tym bardziej nie jest obojętna dla organizmu.
Po szóste: siły – ich akurat trzeba dużo, szczególnie w pierwszych miesiącach, ba, latach nawet, no ale ok, ograniczmy się do okresu niemowlęcego. Po nocach wstawać trzeba, nosić na rękach też, być w pełnej gotowości 24 h na dobę. Wątpię. Pamiętam, że ja sama byłam wykończona, a co dopiero osoba w tym wieku. Za siłami idzie też cierpliwość do takiego malucha, a maluszek dać w kość potrafi, szczególnie ten już trochę starszy.
Ogólnie rzecz ujmując: dla mnie kobieta wykazała się skrajną głupotą, bo tego inaczej określić nie można i tak szczerze powiem, że ja współczuję temu dziecku, że ma tak nieodpowiedzialną i głupią matkę, bo jak zwykle, to ono najbardziej na tym ucierpi.

Kategorie
Jak Katarzyna sobie w kuchni poczynała - czyli moje pierwsze kroki w gotowaniu.

Moja kulinarna zmora jeszcze do niedawna, czyli naleśniki.

Cześć, witajcie w ten lipcowy wieczór. U mnie jest gorąco, a u Was? Wprawdzie deszczyk popadał nawet, ale to jak na lekarstwo.
Ja jednak nie o tym.
Wczoraj spojrzałam na datę ostatniego wpisu i uświadomiłam sobie, że było to już ponad miesiąc temu, ale o tym też nie będę pisać, bo dziś, drodzy Państwo, opowiem Wam o moich naleśnikarskich umiejętnościach, a raczej o ich braku, o którym bardzo długo byłam przekonana.
Naleśniki od zawsze stanowiły moją kulinarną piętę achillesową i w najśmielszych nawet snach nie przypuszczałam, że kiedykolwiek opanuję ich smażenie, bo trzeba Wam, drodzy, wiedzieć, że u mnie głównie o smażenie się rozchodzi.
Zrobienie ciasta nie jest czynnością nastręczającą jakichś większych trudności. Przepisu tu podawać nie będę, z grubsza wszędzie jest podobny, różnią się pewnie proporcje i ewentualne zastępniki – zamiast mleka krowiego np. roślinne jakieś albo woda gazowana – o takim patencie też słyszałam, ale nie wiem, nie próbowałam.
Mąkę, rzecz jasna też można zastąpić – choćby orkiszową albo gryczaną ewentualnie ryżową. Podobno z kokosowej raczej nie wychodzą, lecz też nie próbowałam, więc pewności nie mam, bo może ktoś ma patent jak dobre naleśniki z mąki kokosowej uważyć.
Z grubsza chodzi jednak o produkty i proporcje, ale jedno jest pewne – mąka, mleko i jajka – to składniki podstawowe.
Żyłam więc sobie z przekonaniem, że naleśniki to nie jest coś, co w najbliższym czasie opanuję. Miałam tę pewność, bo kilka razy zabierałam się do zrobienia ich, lecz efekt był więcej niż marny. Zazwyczaj wychodził jeden, góra dwa, a reszta – dno i wodorosty – proszę Państwa. No tak to wyglądało.
W końcu doszłam do wniosku, że zostawiam to w cholerę, bo i tak nie nauczę się ich smażyć. Generalnie szkoda było produktów, prądu, gazu i mojego czasu.
Odpuściłam, ale niech Wam nie przyjdzie do głowy, że zrobiło mi się lepiej z tego powodu. No nie zrobiło się lepiej, bo cały czas drażniła mnie myśl, że to nie jest tak, że się nie da, bo prawie wszystko się da, no, chyba, że parasola w dupie otworzyć, tego akurat chyba się nie da. 🙂
Ach i jeszcze trafiał mnie jasny szlag, że to babcia, jak przyjedzie, smaży młodej naleśniki.
I tak oto miałam motywację, żeby jeszcze raz z nimi powalczyć i tym razem wyszłam zwycięsko w tym starciu, bo tym sposobem pokonałam moją kulinarną zmorę. Teściowa dość skutecznie pomogła mi opanować smażenie i od kilku miesięcy sama chętnie zabieram się za naleśniki, które obie z Zuzą uwielbiamy.
Nie są one oczywiście takie ładne, okrągłe i kształtne jak u osób widzących, są raczej dość brzydkie, niekształtne, nierówne itd. ale smakują mojemu dziecku i to jest najważniejsze w tym wszystkim.
Jeśli o moją metodę smażenia chodzi to nie jest ona jakaś specjalna.
Najpierw na patelni rozgrzewam odrobinkę oleju, a po chwili wylewam porcję ciasta. Ja używam takiej chochli do nalewania zupy, ewentualnie łyżki do sosów – jest bardziej płaska od chochelki i w kształcie troszkę takiego jaja, przynajmniej ta moja.
Następnie czekam sobie aż naleśnik się zetnie. Stopień zesmażenia sprawdzam delikatnie palcem i kiedy nie ma już na wierzchu surowego ciasta, zabieram się za przewracanie i robię to tak: do prawej ręki biorę dość cienką drewnianą łopatkę, którą następnie wsuwam pod naleśnika. Lewą ręką przytrzymuję patelnię, żeby nie latała po całej kuchence. Z tą łopatką kombinuję tak, żeby znalazła się na środku spodu naleśnika, u mnie jednak sposób z drugą łopatką przytrzymującą od góry nie działa, mam wrażenie, że nie kontroluję patelni i nie czuję jakoś tego naleśnika. Nie wiem jak jaśniej to wytłumaczyć, ale tak jest, tak więc, jeśli muszę, to przytrzymuję lekko tego naleśnika z góry palcem, po czym unoszę lekko łopatkę i obracam nadgarstek i pozbywam się zawartości z łopatki.
Tak mniej więcej to u mnie wygląda. Oczywiście nie jest to sposób pozbawiony wad, bo czasem można się lekko poparzyć, ale to jedyny minus, który zauważyłam.
Myślę jednak, że nie w metodzie wykonania pies jest pogrzebany, ważna jest również konsystencja ciasta, żeby nie lało się za mocno, albo, żeby nie okazało się za gęste i to też nie do końca jest tak, że konsystencja zaważy na wszystkim, bo moim zdaniem najważniejsze to próbować do skutku i znaleźć własny sposób na przewracanie, bo jestem pewna, że to ono w wielu przypadkach stanowi największy problem.

Kategorie
Takie tam różności

Poprawność polityczna, a może już absurd?

Cześć, witajcie.
Naszła mnie wczoraj pewna refleksja, a mianowicie, gdy przeglądałam facebooka trafiłam ja na post – nie pamiętam czyj – pewna jestem, że to jakiś fanpage. W rzeczonym poście autor pytał o właściwe określenie dla kogoś, kto ma autyzm i padły takie oto propozycje:
Autystyczny, autysta, osoba z autyzmem, osoba autystyczna, autystyk, a może osoba ze spectrum.
Z czystej ciekawości postanowiłam poczytać komentarze, które nawiasem mówiąc pozostawiały sporo do życzenia, bo jedni komentujący nie pozostawili suchej nitki na innych, którzy odważyli się mieć odmienne zdanie. Jasne, hejt i jego różne formy są w Internecie na porządku dziennym, ale ja nie o tym.
Chodzi mi o tzw. Poprawność polityczną i zaczęłam się zastanawiać czy to już aby nie przekracza granicy absurdu. Mam wrażenie, że samym zainteresowanym nie robi to większej różnicy czy są nazywani osobami w spectrum czy osobami z autyzmem albo autystycznymi.
Tymczasem wielu komentujących uznało, że jeśli użyjemy przymiotnika miast rzeczownika to będzie to kategoryzowanie ludzi i wkładanie ich do szufladki z napisem autystyczny czy niepełnosprawny w ogóle. A już ponadto będzie to określało tę osobę jako jakąś, a nie osobę z czymś.
Prawda jednak jest taka, że bez względu jakiego nazewnictwa użyjemy to i tak nie unikniemy tego nieszczęsnego szufladkowania i kategoryzowania, przecież każdy z nas jest jakiś, choćby taki niebieskooki, wszak ów przymiotnik określa jego kolor oczu, więc można stwierdzić, że wkłada go do szufladki dla tych z niebieskimi oczyma.
Pewnie możemy również powiedzieć osoba z niebieskimi oczami, ale czy w rezultacie coś to zmieni? Ten delikwent nadal należy do grupy ludzi o niebieskich oczach, albo weźmy na warsztat niepełnosprawność. Przyjęło się jakiś czas temu określenie osoby z niepełnosprawnością, broń Boże osoby niepełnosprawne, bo to znów jest kategoryzowanie i szufladkowanie, ale czy to zniknie jeśli tylko zmienimy ten przymiotnik na rzeczownik? Może i brzmi, nie wiem, lepiej, może dla kogoś ładniej, poprawniej, jak zwał tak zwał, lecz to nadal pozostanie określenie stanu tej osoby, który jest jej/ jego integralną częścią. A swoją drogą, wyobrażacie sobie aby o niewidomych mówić jako o osobach z niewidomością? Bo ja chyba jednak nie, to brzmi jak taki sztuczny twór językowy.
Według mnie tę energię, którą tak skrupulatnie pakuje się w poprawność polityczną w kwestii nazewnictwa i określeń wszelakich, lepiej byłoby spożytkować na odczarowaniu stereotypów na temat niepełnosprawności, to chyba znacznie bardziej by się nam przysłużyło niż kombinowanie przy właściwej formie – osoba niepełnosprawna/ osoba z niepełnosprawnością. Pomijam rzecz jasna określenia mające znaczenie pejoratywne, bo nie o tym jest mowa, niemniej one również mają się nieźle w słowniku Polaków.
W ogóle mnie osobiście rażą niekiedy tworzone na siłę formy żeńskie, a choćby taka psycholożka, naukowczyni itd. Ja rozumiem, że feministki chcą mieć swoją formę żeńską, ale dla mnie niektóre np. psycholożka, doktorka, pedagożka i parę jeszcze innych brzmią po prostu głupio i mało poważnie.
Być może właśnie wsadzam tym wpisem kij w mrowisko, może niektórzy zechcą mnie pożreć, ale niech tam, na zdrowie życzę, niemniej zapraszam do dyskusji, bo może to tylko ja uważam, że poprawność polityczna przekroczyła granicę absurdu i zmierza w złym kierunku.

Kategorie
Zuzankowe wpisy

Trudne pytania cz. 2

Wczoraj młoda znów zagięła mnie kilkoma interesującymi pytaniami, ale też zaczyna wyciągać wnioski. Wprawdzie są to dziecięce rozważania na miarę prawie 6-latki, ale niektóre ciekawe i powiedziałabym – mające sporo sensu.
I tak, zapytała np. "Dlaczego serce bije"? Wyjaśniłam więc, że pompuje krew do organizmu, a jej nasunęło się wtedy takie oto stwierdzenie: "jak przestanie bić to krew nie będzie płynąć?".
Kolejne, dość drastyczne: "Co się stanie jeśli rozetniemy brzuch?". Hm, musiałam wznieść się na wyżyny subtelności, żeby kwestię wyjaśnić.
Oczywiście nie obyło się też bez pytań natury religijnej: "Skoro Pan Bóg stworzył świat, to Pan Jezus mu w tym pomagał?". Zapadła cisza wypełniona odrobiną konsternacji z mojej strony, ale młoda sama sobie dopowiedziała: "Przecież Pana Jezusa nie było wtedy na świecie".
Najlepsze jednak zostawiłam na koniec. Mała poruszyła temat wody, więc tłumaczę jej, że ludzki organizm w 70 procentach składa się właśnie z wody, a Zuza taki wniosek wysunęła: "Przecież bylibyśmy cali mokrzy". Nie powiem, zrobiła mi tym dzień.

Kategorie
Jak Katarzyna sobie w kuchni poczynała - czyli moje pierwsze kroki w gotowaniu.

03.11.2014

Tę datę pamiętam dlatego tak dobrze, gdyż tego dnia postanowiłam ugotować mój pierwszy obiad. Wymyśliłam makaron z sosem. Uznałam, że jak na początek nie będzie to jakoś wybitnie skomplikowane danie. Pewnie prościej byłoby zacząć od zupy, ale trzeba wam wiedzieć, że mój ukochany ma do zup za długie zęby – a mówiąc najprościej, cóż, nie lubi w zasadzie żadnych zup.
Oczywiście mogłam iść na łatwiznę i zaserwować sos ze słoika, ale moja ambicja wykraczała ponad gotowca, który wystarczy w garze zagotować.
Z wielkim entuzjazmem zabrałam się do pichcenia, sama ciekawa co z tego wyjdzie. W międzyczasie wykonałam ileś tam telefonów do mamy, a ona cierpliwie dawała mi wskazówki.
Przygotowałam sobie miejsce pracy, pokroiłam cebulę, podsmażyłam, przecisnęłam czosnek przez praskę, dodałam do cebuli, a później dorzuciłam mięso mielone, pozwoliłam mu się lekko podsmażyć i podlałam wodą, czymś tam przyprawiłam i pyrkało sobie to to na gazie.
Okazało się jednak – co zauważyłam odrobinę za późno, że wody wlałam trochę za dużo i rzadkie się zrobiło. No więc dawaj kombinować z zagęszczaniem mąką. Sos owszem, zgęstniał, ale smakował mącznie i ogólnie to praktycznie jak typowa pomidorówka.
Mąż jednak zjadł i nawet nie narzekał, ostatecznie wiedział, że był to mój debiut, bądź co bądź. Zjeść się dało, ale mimo, iż moglibyśmy jeść to dnia następnego, to machnęłam ręką i wyjęłam bigos od mojej rodzicielki. Ostatecznie jego pozostawało tylko podgrzać, a z ugotowaniem ziemniaków problemów nie miałam już od dawna. 🙂

Kategorie
Jak Katarzyna sobie w kuchni poczynała - czyli moje pierwsze kroki w gotowaniu.

Kilka słów na początek.

Dawno, dawno temu nie śniło mi się nawet, że kiedykolwiek ugotuję coś bardziej skomplikowanego niż ziemniaki. Spytacie skąd to przeświadczenie? Ano, moja rodzicielka nie bardzo chciała wpuścić mnie do kuchni, żebym podjęła próby zgłębiania tajników sztuki kulinarnej. Owszem, kilka razy coś tam przebąkiwałam, że w zasadzie mogłabym, że jak coś to ja chętnie obiad ugotuję, ale odpowiedź zazwyczaj była jedna: "Jeszcze się w życiu nagotujesz".
Na tak postawioną sprawę, wzruszałam jedynie ramionami i dawałam sobie spokój, bo nie było to coś, czego za wszelką cenę pragnęłam się nauczyć.
Mój jedyny obowiązek, poza robieniem sobie i mamie kawy od czasu do czasu, polegał na gotowaniu ziemniaków, gdy rodziciele byli w pracy. Ach, obieranie również należało do mnie, tak gwoli ścisłości.
Czasem pokroiłam warzywa na sałatkę czy tam ciasto zakręciłam robotem of course, ale w zasadzie to byłoby na tyle.
Jak już wspomniałam, nie dążyłam do pojęcia praktycznego aspektu gotowania. Podstawy teoretyczne miałam, a jakże, ale w praktyce? W praktyce byłam zielona jak szczypior na wiosnę.
Doszłam wtedy do wniosku, że ja chyba gotowania nie polubię i w zasadzie nie pomyliłam się jakoś znacząco – rzeczywiście, nie jest to moja ulubiona czynność.
Często twierdzę, że gotuję, bo muszę, żeby małżowi i dziecięciu żarełko zapewnić. Inna sprawa, że moja brzydsza połowa, cóż, jego generalnie lepiej ubierać niż żywić, więc wiecie, on mógłby jeść mielone i schabowe naprzemiennie, a ja, ja nie. Lubię próbować nowych potraw i, co ciekawe, lubię je przyrządzać. Problem w tym, iż mąż i córa nie podchodzą zbyt optymistycznie do tych moich poczynań. I nie, nie gotuję niezjadliwie, a przynajmniej teraz, bo początkowo, cóż, ale to temat na inny wpis.
Nie lubię monotonii w kuchni, to chyba tak można określić, za to uwielbiam różnorodność, ale problem w tym, że dla samej siebie z reguły mi się nie chce przygotowywać wymyślnych potraw, ostatecznie sama musiałabym je konsumować.
Ogólnie jednak rzecz ujmując to mimo, iż za tradycyjnymi kotletami nie przepadam, to eksperymenty jak najbardziej lubię i czasem, sama dla siebie, na poprawę humoru, coś tam sobie upichcę i mam też cichą nadzieję, że uda mi się młodą zachęcić do próbowania nowych rzeczy, bo w kwestii męża, cóż, straciłam wszelką nadzieję, ale żebyście sobie nie myśleli, że jakoś mi z tym źle. Nie, tego akurat powiedzieć nie mogę, trafił mi się wybredny egzemplarz, a jak to mówią, jeśli nie możesz czegoś zmienić, to spróbuj to polubić.

Kategorie
Jak Katarzyna sobie w kuchni poczynała - czyli moje pierwsze kroki w gotowaniu.

O kategorii.

Dziś, gotując obiad, doznałam swojego rodzaju natchnienia, że może warto byłoby pokazać jak poczynałam sobie w kuchni, a tym samym udowodnić, że nawet stare, ponad 30-letnie baby, mogą ogarnąć tajniki sztuki kulinarnej.
Bo wiedzieć wam trzeba, że samodzielnie gotować zaczęłam po 30-stce, będąc już na swoim.
Tyle tytułem wstępu. Oczekujcie na kolejne wpisy, bo możliwe, że dziś wieczorem coś w tym temacie się pojawi.

Kategorie
Moje przepisy

Ciastka owsiane z bananami i rodzynkami

Dawno nie wrzucałam tu żadnego przepisu, a mam dziś taki, który robi furorę na moim osiedlu wśród mamusiek i dzieciaków.
Dostałam go od siostry i jak zrobiłam, tak przepadłam.
Składniki na około 16 sztuk:
3 lub 4 dojrzałe banany,
szklanka płatków owsianych,
2 jajka,
2 łyżki masła orzechowego
rodzynki lub inne bakalie,
opcjonalnie kakao – ja nie daję.
Wykonanie:
Banany blendujemy, dodajemy do nich jajka i masło orzechowe. Miksujemy do momentu aż składniki się połączą. Następnie dodajemy płatki owsiane i rodzynki i przez chwilę jeszcze miksujemy, ale na wolnych obrotach, jeśli nie chcemy, żeby nam płatki po całej kuchni latały.
Jeżeli masa wyda się wam za rzadka to proponuję odstawić ją na kwadrans i poczekać aż płatki naciągną i zmiękną.
Na blachę wykładamy papier do pieczenia i formujemy sobie nasze ciastka. Można nabierać ciasto łyżką, ale ja preferuję formowanie rękoma.
Piekarnik rozgrzewamy do temp. 180 st. i pieczemy przez 15-20 min.
Muszę przyznać, że ja już od dawna podwajam porcje, bo moja rodzina uwielbia te ciacha, a wczoraj Zuzka wzięła kilka na podwórko i moje koleżanki nie miały wyboru, jak tylko zabierać się za pieczenie.
Pocieszające jednak jest to, iż naprawdę szybko się je robi.
Wam również polecam spróbować, nie rozczarujecie się.

EltenLink