Kategorie
Jak Katarzyna sobie w kuchni poczynała - czyli moje pierwsze kroki w gotowaniu.

Parzenie kapuchy na gołąbki.

Jeszcze jeden wpisik popełnię, może ktoś skorzysta, bo ja dość długo szukałam rozwiązania, koniec końców udało się, bo sposób sam w sobie okazał się prosty, ale zdarza się, że najprostsze rozwiązania przychodzą nam do głowy najpóźniej i tak właśnie zadziało się u mnie.
Od paru już dni chodzą za mną gołąbki, pomyślałam więc, że wypadałoby je zrobić, jeno musiałam się nagłowić jak sparzyć kapustę, żeby zmiękła i nie stawiała oporuu przy zawijaniu.
Nie bardzo wiedziałam jak się do tego zabrać, bo owszem, podstawy teoretyczne posiadłam, wiedziałam, że trzeba zagotować wodę w sporym garze, usunąć z kapusty głąb i umieścić ją we wrzątku, a po kilku minutach przystąpić do ściągania z niej liści. Takie niby proste, no nie? Ale problemów jednak trochę nastręczało, bo jak tu po ślepemu te liście usuwać? Wpadłam zatem na genialny pomysł, że należałoby ten łeb kapuściany wyjąć z gara, kilka minut odczekać, zdjąć te liście, które zechcą odejść i znów umieścić kapustę w garnku, powtarzając cały proces do momentu, aż z naszej głowy niemal nic nie zostanie. Sposób okazał się trafiony, bo działa, może trwa to odrobinę dłużej niż u widzących, ale bez większych trudności można sobie poradzić bez oka.

Kategorie
Jak Katarzyna sobie w kuchni poczynała - czyli moje pierwsze kroki w gotowaniu.

Sposób na żarełka przechowywanie.

Cześć Wam w to niedzielne popołudnie.
Przeglądając facebooka, natknęłam się na post, w którym autorka pytała o wekowanie żywności po niewidomemu.
Postanowiłam więc napisać Wam kilka słów w tej materii, gdyż sama, dość często coś tam wekuję.
Jak zapewne wiadomo, wekowanie to jeden ze sposobów na przechowywanie żywności i polega na obróbce termicznej, Wiele osób jest przekonanych, że aby zawekować słój trzeba go wypełnić gorącym jedzeniem.
A właśnie, bo haos nam się tu wkrada, zapytacie, co można wekować? A niemal wszystko: dżemy, powidła, zupy, soki, bigos, mięsiwa wszelakie, sosy itd. Ogólnie, sporo jest takich rzeczy, które z powodzeniem można poddać cieplnej obróbce w celach konserwacyjnych.
Sposobów na to jest kilka, a pierwszym i najprostszym wydaje się być włożenie gorącej potrawy, od razu po zagotowaniu, do słoików. Wówczas wystarczy zakręcić, ewentualnie odstawić na ścierce dnem do góry i tyle.
Osobiście nie praktykuję tego sposobu z uwagi na fakt, że grozi on poparzeniem, a po ślepemu trochę trudno byłoby tak manewrować jakąś łychą i słoikiem, żeby nic nam nie kapło na rękę na przykład.
Na ogół wtedy czekam aż potrawa przestygnie, ładuję ją sobie do słoików, zakręcam i przygotowuję garnek – dość duży, wyłożywszy jego dno jakąś ścierką czy gazą, wypełniam go wodą i wstawiam słoiki, po czym stawiam na gaz i czekam aż się zagotują. Pozwalam im pyrkać sobie na małym ogniu i w zależności od tego, co wekuję po takim czasie wyłączam gaz i zostawiam, żeby trochę ostygły, a później wyjmuję je z wody i ustawiam na ścierce lub drewnianej desce. Ujdzie wszystko, byle nie stawiać bezpośrednio na blacie, bo to może się dla niego nie najlepiej skończyć.
Drugi sposób wekowania to piekarnik. Początkowo postępuję jak wyżej, z tą tylko różnicą, że zamiast umieścić słoiki w garnku, układam je na dużej blaszce piekarnikowej, nastawiam go na jakieś 110 stopni i włączam. Raczej staram się nie wstawiać słoików do nagrzanego piekarnika, bo to może się skończyć pęknięciem. Czas wekowania trwa coś koło 40 minut, choć sporo zależy co wekujemy, bo jeśli np. mamy surowe mięso w słoiku no to trzeba się z nim dłużej obchodzić.
Można też podobno wekować w zmywarce, ale tego nie próbowałam, lecz wiem na czym to polega.
Wypełnione i dobrze zakręcone słoiki układamy w zmywarce dnem do góry, nastawiamy ją na program z najwyższą temperaturą i czekamy aż się umyje, ups, sorry, zawekuje. 🙂
Jest to całkiem dobry sposób na przechowywanie żarcia, więc dość często go wykorzystuję, szczególnie jeśli chodzi o dżemy, które zdarza mi się, szczególnie letnią porą, namiętnie popełniać.
Mam nadzieję, że komuś taki wpis się przyda i, że z powodzeniem go kiedyś wykorzystacie.

Kategorie
Jak Katarzyna sobie w kuchni poczynała - czyli moje pierwsze kroki w gotowaniu.

Moja kulinarna zmora jeszcze do niedawna, czyli naleśniki.

Cześć, witajcie w ten lipcowy wieczór. U mnie jest gorąco, a u Was? Wprawdzie deszczyk popadał nawet, ale to jak na lekarstwo.
Ja jednak nie o tym.
Wczoraj spojrzałam na datę ostatniego wpisu i uświadomiłam sobie, że było to już ponad miesiąc temu, ale o tym też nie będę pisać, bo dziś, drodzy Państwo, opowiem Wam o moich naleśnikarskich umiejętnościach, a raczej o ich braku, o którym bardzo długo byłam przekonana.
Naleśniki od zawsze stanowiły moją kulinarną piętę achillesową i w najśmielszych nawet snach nie przypuszczałam, że kiedykolwiek opanuję ich smażenie, bo trzeba Wam, drodzy, wiedzieć, że u mnie głównie o smażenie się rozchodzi.
Zrobienie ciasta nie jest czynnością nastręczającą jakichś większych trudności. Przepisu tu podawać nie będę, z grubsza wszędzie jest podobny, różnią się pewnie proporcje i ewentualne zastępniki – zamiast mleka krowiego np. roślinne jakieś albo woda gazowana – o takim patencie też słyszałam, ale nie wiem, nie próbowałam.
Mąkę, rzecz jasna też można zastąpić – choćby orkiszową albo gryczaną ewentualnie ryżową. Podobno z kokosowej raczej nie wychodzą, lecz też nie próbowałam, więc pewności nie mam, bo może ktoś ma patent jak dobre naleśniki z mąki kokosowej uważyć.
Z grubsza chodzi jednak o produkty i proporcje, ale jedno jest pewne – mąka, mleko i jajka – to składniki podstawowe.
Żyłam więc sobie z przekonaniem, że naleśniki to nie jest coś, co w najbliższym czasie opanuję. Miałam tę pewność, bo kilka razy zabierałam się do zrobienia ich, lecz efekt był więcej niż marny. Zazwyczaj wychodził jeden, góra dwa, a reszta – dno i wodorosty – proszę Państwa. No tak to wyglądało.
W końcu doszłam do wniosku, że zostawiam to w cholerę, bo i tak nie nauczę się ich smażyć. Generalnie szkoda było produktów, prądu, gazu i mojego czasu.
Odpuściłam, ale niech Wam nie przyjdzie do głowy, że zrobiło mi się lepiej z tego powodu. No nie zrobiło się lepiej, bo cały czas drażniła mnie myśl, że to nie jest tak, że się nie da, bo prawie wszystko się da, no, chyba, że parasola w dupie otworzyć, tego akurat chyba się nie da. 🙂
Ach i jeszcze trafiał mnie jasny szlag, że to babcia, jak przyjedzie, smaży młodej naleśniki.
I tak oto miałam motywację, żeby jeszcze raz z nimi powalczyć i tym razem wyszłam zwycięsko w tym starciu, bo tym sposobem pokonałam moją kulinarną zmorę. Teściowa dość skutecznie pomogła mi opanować smażenie i od kilku miesięcy sama chętnie zabieram się za naleśniki, które obie z Zuzą uwielbiamy.
Nie są one oczywiście takie ładne, okrągłe i kształtne jak u osób widzących, są raczej dość brzydkie, niekształtne, nierówne itd. ale smakują mojemu dziecku i to jest najważniejsze w tym wszystkim.
Jeśli o moją metodę smażenia chodzi to nie jest ona jakaś specjalna.
Najpierw na patelni rozgrzewam odrobinkę oleju, a po chwili wylewam porcję ciasta. Ja używam takiej chochli do nalewania zupy, ewentualnie łyżki do sosów – jest bardziej płaska od chochelki i w kształcie troszkę takiego jaja, przynajmniej ta moja.
Następnie czekam sobie aż naleśnik się zetnie. Stopień zesmażenia sprawdzam delikatnie palcem i kiedy nie ma już na wierzchu surowego ciasta, zabieram się za przewracanie i robię to tak: do prawej ręki biorę dość cienką drewnianą łopatkę, którą następnie wsuwam pod naleśnika. Lewą ręką przytrzymuję patelnię, żeby nie latała po całej kuchence. Z tą łopatką kombinuję tak, żeby znalazła się na środku spodu naleśnika, u mnie jednak sposób z drugą łopatką przytrzymującą od góry nie działa, mam wrażenie, że nie kontroluję patelni i nie czuję jakoś tego naleśnika. Nie wiem jak jaśniej to wytłumaczyć, ale tak jest, tak więc, jeśli muszę, to przytrzymuję lekko tego naleśnika z góry palcem, po czym unoszę lekko łopatkę i obracam nadgarstek i pozbywam się zawartości z łopatki.
Tak mniej więcej to u mnie wygląda. Oczywiście nie jest to sposób pozbawiony wad, bo czasem można się lekko poparzyć, ale to jedyny minus, który zauważyłam.
Myślę jednak, że nie w metodzie wykonania pies jest pogrzebany, ważna jest również konsystencja ciasta, żeby nie lało się za mocno, albo, żeby nie okazało się za gęste i to też nie do końca jest tak, że konsystencja zaważy na wszystkim, bo moim zdaniem najważniejsze to próbować do skutku i znaleźć własny sposób na przewracanie, bo jestem pewna, że to ono w wielu przypadkach stanowi największy problem.

Kategorie
Jak Katarzyna sobie w kuchni poczynała - czyli moje pierwsze kroki w gotowaniu.

03.11.2014

Tę datę pamiętam dlatego tak dobrze, gdyż tego dnia postanowiłam ugotować mój pierwszy obiad. Wymyśliłam makaron z sosem. Uznałam, że jak na początek nie będzie to jakoś wybitnie skomplikowane danie. Pewnie prościej byłoby zacząć od zupy, ale trzeba wam wiedzieć, że mój ukochany ma do zup za długie zęby – a mówiąc najprościej, cóż, nie lubi w zasadzie żadnych zup.
Oczywiście mogłam iść na łatwiznę i zaserwować sos ze słoika, ale moja ambicja wykraczała ponad gotowca, który wystarczy w garze zagotować.
Z wielkim entuzjazmem zabrałam się do pichcenia, sama ciekawa co z tego wyjdzie. W międzyczasie wykonałam ileś tam telefonów do mamy, a ona cierpliwie dawała mi wskazówki.
Przygotowałam sobie miejsce pracy, pokroiłam cebulę, podsmażyłam, przecisnęłam czosnek przez praskę, dodałam do cebuli, a później dorzuciłam mięso mielone, pozwoliłam mu się lekko podsmażyć i podlałam wodą, czymś tam przyprawiłam i pyrkało sobie to to na gazie.
Okazało się jednak – co zauważyłam odrobinę za późno, że wody wlałam trochę za dużo i rzadkie się zrobiło. No więc dawaj kombinować z zagęszczaniem mąką. Sos owszem, zgęstniał, ale smakował mącznie i ogólnie to praktycznie jak typowa pomidorówka.
Mąż jednak zjadł i nawet nie narzekał, ostatecznie wiedział, że był to mój debiut, bądź co bądź. Zjeść się dało, ale mimo, iż moglibyśmy jeść to dnia następnego, to machnęłam ręką i wyjęłam bigos od mojej rodzicielki. Ostatecznie jego pozostawało tylko podgrzać, a z ugotowaniem ziemniaków problemów nie miałam już od dawna. 🙂

Kategorie
Jak Katarzyna sobie w kuchni poczynała - czyli moje pierwsze kroki w gotowaniu.

Kilka słów na początek.

Dawno, dawno temu nie śniło mi się nawet, że kiedykolwiek ugotuję coś bardziej skomplikowanego niż ziemniaki. Spytacie skąd to przeświadczenie? Ano, moja rodzicielka nie bardzo chciała wpuścić mnie do kuchni, żebym podjęła próby zgłębiania tajników sztuki kulinarnej. Owszem, kilka razy coś tam przebąkiwałam, że w zasadzie mogłabym, że jak coś to ja chętnie obiad ugotuję, ale odpowiedź zazwyczaj była jedna: "Jeszcze się w życiu nagotujesz".
Na tak postawioną sprawę, wzruszałam jedynie ramionami i dawałam sobie spokój, bo nie było to coś, czego za wszelką cenę pragnęłam się nauczyć.
Mój jedyny obowiązek, poza robieniem sobie i mamie kawy od czasu do czasu, polegał na gotowaniu ziemniaków, gdy rodziciele byli w pracy. Ach, obieranie również należało do mnie, tak gwoli ścisłości.
Czasem pokroiłam warzywa na sałatkę czy tam ciasto zakręciłam robotem of course, ale w zasadzie to byłoby na tyle.
Jak już wspomniałam, nie dążyłam do pojęcia praktycznego aspektu gotowania. Podstawy teoretyczne miałam, a jakże, ale w praktyce? W praktyce byłam zielona jak szczypior na wiosnę.
Doszłam wtedy do wniosku, że ja chyba gotowania nie polubię i w zasadzie nie pomyliłam się jakoś znacząco – rzeczywiście, nie jest to moja ulubiona czynność.
Często twierdzę, że gotuję, bo muszę, żeby małżowi i dziecięciu żarełko zapewnić. Inna sprawa, że moja brzydsza połowa, cóż, jego generalnie lepiej ubierać niż żywić, więc wiecie, on mógłby jeść mielone i schabowe naprzemiennie, a ja, ja nie. Lubię próbować nowych potraw i, co ciekawe, lubię je przyrządzać. Problem w tym, iż mąż i córa nie podchodzą zbyt optymistycznie do tych moich poczynań. I nie, nie gotuję niezjadliwie, a przynajmniej teraz, bo początkowo, cóż, ale to temat na inny wpis.
Nie lubię monotonii w kuchni, to chyba tak można określić, za to uwielbiam różnorodność, ale problem w tym, że dla samej siebie z reguły mi się nie chce przygotowywać wymyślnych potraw, ostatecznie sama musiałabym je konsumować.
Ogólnie jednak rzecz ujmując to mimo, iż za tradycyjnymi kotletami nie przepadam, to eksperymenty jak najbardziej lubię i czasem, sama dla siebie, na poprawę humoru, coś tam sobie upichcę i mam też cichą nadzieję, że uda mi się młodą zachęcić do próbowania nowych rzeczy, bo w kwestii męża, cóż, straciłam wszelką nadzieję, ale żebyście sobie nie myśleli, że jakoś mi z tym źle. Nie, tego akurat powiedzieć nie mogę, trafił mi się wybredny egzemplarz, a jak to mówią, jeśli nie możesz czegoś zmienić, to spróbuj to polubić.

Kategorie
Jak Katarzyna sobie w kuchni poczynała - czyli moje pierwsze kroki w gotowaniu.

O kategorii.

Dziś, gotując obiad, doznałam swojego rodzaju natchnienia, że może warto byłoby pokazać jak poczynałam sobie w kuchni, a tym samym udowodnić, że nawet stare, ponad 30-letnie baby, mogą ogarnąć tajniki sztuki kulinarnej.
Bo wiedzieć wam trzeba, że samodzielnie gotować zaczęłam po 30-stce, będąc już na swoim.
Tyle tytułem wstępu. Oczekujcie na kolejne wpisy, bo możliwe, że dziś wieczorem coś w tym temacie się pojawi.

EltenLink