Kategorie
Jak Katarzyna sobie w kuchni poczynała - czyli moje pierwsze kroki w gotowaniu.

Moja kulinarna zmora jeszcze do niedawna, czyli naleśniki.

Cześć, witajcie w ten lipcowy wieczór. U mnie jest gorąco, a u Was? Wprawdzie deszczyk popadał nawet, ale to jak na lekarstwo.
Ja jednak nie o tym.
Wczoraj spojrzałam na datę ostatniego wpisu i uświadomiłam sobie, że było to już ponad miesiąc temu, ale o tym też nie będę pisać, bo dziś, drodzy Państwo, opowiem Wam o moich naleśnikarskich umiejętnościach, a raczej o ich braku, o którym bardzo długo byłam przekonana.
Naleśniki od zawsze stanowiły moją kulinarną piętę achillesową i w najśmielszych nawet snach nie przypuszczałam, że kiedykolwiek opanuję ich smażenie, bo trzeba Wam, drodzy, wiedzieć, że u mnie głównie o smażenie się rozchodzi.
Zrobienie ciasta nie jest czynnością nastręczającą jakichś większych trudności. Przepisu tu podawać nie będę, z grubsza wszędzie jest podobny, różnią się pewnie proporcje i ewentualne zastępniki – zamiast mleka krowiego np. roślinne jakieś albo woda gazowana – o takim patencie też słyszałam, ale nie wiem, nie próbowałam.
Mąkę, rzecz jasna też można zastąpić – choćby orkiszową albo gryczaną ewentualnie ryżową. Podobno z kokosowej raczej nie wychodzą, lecz też nie próbowałam, więc pewności nie mam, bo może ktoś ma patent jak dobre naleśniki z mąki kokosowej uważyć.
Z grubsza chodzi jednak o produkty i proporcje, ale jedno jest pewne – mąka, mleko i jajka – to składniki podstawowe.
Żyłam więc sobie z przekonaniem, że naleśniki to nie jest coś, co w najbliższym czasie opanuję. Miałam tę pewność, bo kilka razy zabierałam się do zrobienia ich, lecz efekt był więcej niż marny. Zazwyczaj wychodził jeden, góra dwa, a reszta – dno i wodorosty – proszę Państwa. No tak to wyglądało.
W końcu doszłam do wniosku, że zostawiam to w cholerę, bo i tak nie nauczę się ich smażyć. Generalnie szkoda było produktów, prądu, gazu i mojego czasu.
Odpuściłam, ale niech Wam nie przyjdzie do głowy, że zrobiło mi się lepiej z tego powodu. No nie zrobiło się lepiej, bo cały czas drażniła mnie myśl, że to nie jest tak, że się nie da, bo prawie wszystko się da, no, chyba, że parasola w dupie otworzyć, tego akurat chyba się nie da. 🙂
Ach i jeszcze trafiał mnie jasny szlag, że to babcia, jak przyjedzie, smaży młodej naleśniki.
I tak oto miałam motywację, żeby jeszcze raz z nimi powalczyć i tym razem wyszłam zwycięsko w tym starciu, bo tym sposobem pokonałam moją kulinarną zmorę. Teściowa dość skutecznie pomogła mi opanować smażenie i od kilku miesięcy sama chętnie zabieram się za naleśniki, które obie z Zuzą uwielbiamy.
Nie są one oczywiście takie ładne, okrągłe i kształtne jak u osób widzących, są raczej dość brzydkie, niekształtne, nierówne itd. ale smakują mojemu dziecku i to jest najważniejsze w tym wszystkim.
Jeśli o moją metodę smażenia chodzi to nie jest ona jakaś specjalna.
Najpierw na patelni rozgrzewam odrobinkę oleju, a po chwili wylewam porcję ciasta. Ja używam takiej chochli do nalewania zupy, ewentualnie łyżki do sosów – jest bardziej płaska od chochelki i w kształcie troszkę takiego jaja, przynajmniej ta moja.
Następnie czekam sobie aż naleśnik się zetnie. Stopień zesmażenia sprawdzam delikatnie palcem i kiedy nie ma już na wierzchu surowego ciasta, zabieram się za przewracanie i robię to tak: do prawej ręki biorę dość cienką drewnianą łopatkę, którą następnie wsuwam pod naleśnika. Lewą ręką przytrzymuję patelnię, żeby nie latała po całej kuchence. Z tą łopatką kombinuję tak, żeby znalazła się na środku spodu naleśnika, u mnie jednak sposób z drugą łopatką przytrzymującą od góry nie działa, mam wrażenie, że nie kontroluję patelni i nie czuję jakoś tego naleśnika. Nie wiem jak jaśniej to wytłumaczyć, ale tak jest, tak więc, jeśli muszę, to przytrzymuję lekko tego naleśnika z góry palcem, po czym unoszę lekko łopatkę i obracam nadgarstek i pozbywam się zawartości z łopatki.
Tak mniej więcej to u mnie wygląda. Oczywiście nie jest to sposób pozbawiony wad, bo czasem można się lekko poparzyć, ale to jedyny minus, który zauważyłam.
Myślę jednak, że nie w metodzie wykonania pies jest pogrzebany, ważna jest również konsystencja ciasta, żeby nie lało się za mocno, albo, żeby nie okazało się za gęste i to też nie do końca jest tak, że konsystencja zaważy na wszystkim, bo moim zdaniem najważniejsze to próbować do skutku i znaleźć własny sposób na przewracanie, bo jestem pewna, że to ono w wielu przypadkach stanowi największy problem.

15 odpowiedzi na “Moja kulinarna zmora jeszcze do niedawna, czyli naleśniki.”

Nie mam pojęcia o smażeniu naleśników, ale, kurcze, strasznie lubię tego Twojego bloga 🙂

Piękny wpis! A co do smażenia nalesników akurat, to na tym polu muszę się osobiście przyznać do porażki. Znaczy… No, coś tam czasem wychodzi, ale nijak nie mogę uchronić się przed siłą grawitacji, która rozrywa te naleśniki na kawałki przy próbie podnoszenia ich. Niemniej gdybym musiała, to bym w gacie nie narobiła. 😀

Robię tak jak ty i zawsze wychodzą. Jeśli komuś rozpadają się na kawałki to znaczy, że ciasto nie jest odpowiednio gęste albo nie sprawdza palcami czy naleśnik już się związał przed jego przewróceniem łopatką.

@Monia01, dzięki, Zuzia, no cóż, mnie też czasem grawitacja pokonuje i naleśnik się rozrywa, lecz zazwyczaj to takiego rozwalonego pożeram sama i to od razu po zdjęciu z patelni.

Już na studiach w akumulatorach, chodziła mi myśl, nad rozwiązaniem problemu smażenia naleśników, i dopiero na końcu drogi doktoranckiej, udało się pokonać zmorę naleśnikową. Doszedłem za radą jednej z Klangowiczek, do tego, że naleśnik, nie jest czymś, co wybitnie potrzebuje przewracania. Ot dobrze mu się robi, gdy się go obróci, ale i bez tego, też wyjdzie. Potrzebna jeno patelnia z pokrywką, i już. Od tego czasu minęło kilka set naleśników, które rzecz jasna wyszły bez przewrotu. Pycha.

Wchodząc na Twojego bloga zawsze wiem, że wyjdę z niego i uśmiechnięty i często bogatszy o jakąś wiedzę. Dziękuję 🙂 no i gratuluję pokonania zmory 🙂
Zuzka do skutku, do skutku i w końcu wyjdzie. Nie ma się co zrażać jak widać tylko działać, działać, działać… 🙂 Powodzenia na tym polu.

Jeśli chcesz zrobić naleśniki na wytrawnie, to możesz dolać do ciasta piwa. Później do środka jakieś ważywka, może ser żółty i smacznego.

Można też zrobić naleśniki na skwaśniałym mleku. Ale normalnie skwaśniałe, a nie zgorzkniałe na obrzydliwo mleko to nie jest łatwa do zdobycia rzecz w tych czasach. 😀

Tu z tym okrągłym naleśnikiem to sprawa jest taka, że on robi się na skutek przechylania lekko patelni w różne strony, aby ciasto się po niej rozlało puki jeszcze nie ścieło się. Znaczy, to przechylanie, robi się po wlaniu ciasta. I nie jest to łatwe, bo po prostu nie widzimy jak to się rozlało i nie stety robi się to na wyczucie.
A ja jak robiłem naleśniki, to nie stety zdażało mi się pobrudzić kuchnię cieastem i kuchnia była potem do czyszczenia.

Dla mnie też największym problemem to rozprowadzanie ciasta po patelni, a tutaj, z tego co zaopserwowałem konsystencja ciasta gra dużą rolę. Więc odpowiednie proporcje składników to chyba jednak ponad połowa sukcesu. Niestety jeszcze tego nie opanowałem. Czasem wyjdzie 9/10 naleśników, a czasem 2-3/10.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

EltenLink