Cześć, dobry wam wieczór. Dziwny dobór słownictwa, wiem, ale tak jakoś samo mi się w głowie poukładało, tyle, celem wyjaśnienia.
Jeśli natomiast liczycie na jakiś konkretny wpis, może jakiś merytoryczny czy coś, to srodze się zawiedziecie, bo to, jak tytuł wskazuje, jest o niczym szczególnym, a bo też ostatnio nic szczególnego się nie dzieje. Zaczął się listopad, miesiąc, którego raczej nie lubię, z resztą nie ja jedna zapewne, zimno jest, pada i jakoś tak ogólnie depresyjnie się zrobiło.
Myślę też, że czas najwyższy wziąć się za draft "Gruzowiska", w końcu wiem co należałoby z nim zrobić i zamierzam wkrótce się do tego zabrać, pousuwać zbędne wątki, tu i tam coś poprawić i kto wie, może gdzieś to wysłać, no tak by wypadało, choć co do tego ostatniego to nie jestem jakoś przekonana, cykora mam ot co.
Chodzi też za mną zakup jednej z dwóch rzeczy, a mianowicie Apple watch albo robot sprzątający. Z czystej wygody skłaniam się ku temu drugiemu, bardziej to praktyczne i wygodnickie. Oczywiście Apple watch również ma swoje zalety, a choćby możliwość płatności bez telefonu, ale umówmy się, że odkurzacz samojezdny będzie dobrem dla ogółu tego domu, więc nie tylko ja na tym skorzystam.
I zaczynam już myśleć o prezentach gwiazdkowych, część na pewno kupię jeszcze w tym miesiącu, co by nie obciążyć budżetu domowego.
Dziś natomiast, na spontanie totalnym, o godzinie 20:30 zachciało mi się piec ciasto, więc zagniotłam sobie kruche, otworzyłam dżem jabłkowy własnej roboty i tak powstało coś na kształt jabłecznika. Nie wiem na ile będzie to udany wypiek, bo po niewczasie, przy nakładaniu piany z białek, uświadomiłam sobie, że zapomniałam o kruszonce.
W kolejnym punkcie tego przynudnawego wpisu, muszę Wam powiedzieć, że kota w tym domu nie będzie, moja alergia na to zdecydowanie nie pozwala, za bardzo dała mi w kość przy okazji pobytu u rodziców, oni mają kota i myślałam, że katar mnie wykończy i o ile przez kilka dni można jakoś funkcjonować i brać tabsy antyhistaminowe, to jednak na dłuższą metę podziękuję, już sam fakt, że wziewne sterydy muszę przyjmować, a to zdecydowanie mi wystarczy.
Jest jednak nadzieja, że w jakiejś tam przyszłości moja alergia się zmieni, co już miało miejsce, bo przed laty miałam uczulenie na psią sierść, choć właściwiej byłoby stwierdzić, że na substancję zawartą w podszerstku, tak samo należy dodać, że nie ma psów z włosami, są tylko psy bez tego nieszczęsnego podszerstka.
Tak czy inaczej, to może się jeszcze zmienić, choć czy i kiedy to nastąpi to trudno stwierdzić.
Cóż, czas kończyć, poględziłam sobie, pomarudziłam, a teraz grzecznie się pożegnam i wrócę do lektury, aktualnie na tapecie "Behawiorysta" Mroza, dodam jeszcze, że wciągnęłam się i to nieziemsko, bo książka jest bardzo dobra.
To tyle na dziś, dobrej nocki, drodzy.
Autor: Kat
Cześć drodzy. U was też tak piździ? W Koszalinie tak mniej więcej od 09:00 plus minus, ale teraz chyba się trochę uspokoiło.
Ja jednak nie o pogodzie, ale o czymś zgoła odmiennym. Zamysł jest taki, żeby ani razu nie użyć nazwy tej lub tych rzeczy, sama jestem ciekawa czy jest to możliwe.
Zacznijmy więc od tego, iż ich zbawienny wpływ jest znany już od wielu, wielu lat idących w tysiące i niektórym towarzyszy do dziś, gdyż wracają do łask.
Zapewne zna je spore grono ludzi i różnie je kojarzy, jedni dobrze, a drudzy, i ja do nich się zaliczam, – koszmarnie.
Obecnie na rynku są dostępne w dwóch wersjach: bezogniowe i ogniowe. Te pierwsze mogą być wykonane z gumy, silikonu lub szkła, natomiast drugie są wyłącznie szklane.
Myślę, że w tym momencie już wiecie o czym mowa, ale kontynuujmy. 🙂
Na ich temat krążą różne mity, począwszy od tego, iż można je zastosować u każdego i zawsze, co jest błędem, a skończywszy na tym, że po użyciu ich trzeba bezwzględnie leżeć w łóżku.
Jak wszystko i one mają gorących zwolenników i przeciwników, którzy twierdzą, że one nie mają prawa działać.
Właściwie korzystania z nich może nauczyć się każdy, choć w niektórych przypadkach dobrze zgłębić wiedzę o ich zastosowaniu u kogoś bardziej doświadczonego. Nie chwaląc się, umiem się z nimi obchodzić i czasem te umiejętności wykorzystuję, a choćby dziś na przykład, na moim własnym, rodzonym dziecku. Swoją drogą polecam każdemu się nauczyć, bo nie jest to jakoś trudne, co być może kiedyś gdzieś opiszę.
Oczywiście my możemy skorzystać z tylko jednego wariantu, ale gwarantuję, że i on jest skuteczny, choć są i tacy, którzy uważają, że te próżniowe nie działają, albo działają słabiej. Osobiście się z tym nie zgodzę.
Kolejny, bardzo powszechny mit to stwierdzenie, że po zastosowaniu ich trzeba pozostać w domu najmniej 3 dni i nie jest to prawda, bo jeśli mają one wspierać nasz układ immunologiczny, to nie ma powodu, żeby rezygnować z dotychczasowej aktywności, bo nie są one powodem ku temu. Inaczej sprawa wygląda, jeśli walczymy z infekcją, ale i w tym wypadku to nie one są bezpośrednim powodem pozostawania w domu, lecz rzeczona infekcja.
Przytoczyłabym źródło, z którego zaczerpnęłam tę informację, ale nie chcę wam psuć zabawy w odgadywaniu o czym mowa, choć z pewnością już to wiecie i założę się, że w komentarzach pojawią się tylko poprawne odpowiedzi.
Oto wyczucie sytuacji.
Cześć, witajcie. Jak Wam poniedziałek mija? Ja dziś pilnuję córki koleżanki, więc Zuzka ma towarzystwo.
Chciałam wam opisać sytuację sprzed dosłownie godziny. Żebyście jednak znali kontekst, muszę dodać, że odkąd mam w salonie nowe panele, ścigam pozostałych członków mojej rodziny, że absolutnie, pod żadnym pozorem, nie mogą chodzić w butach po mmieszkaniu i moja latorośl wzięła sobie to bardzo do serca, o czym będziecie mieli okazję przekonać się, czytając ten króciutki wpisik. Czekałam na kuriera, który miał przywieść stół i krzesła do salonu. Dziewczyny coś tam sobie rysowały, w końcu meble przyjechały i panowie wnoszą je na górę, jeden z nich wchodzi z paczką, a moje dziecko nie myśląc zbyt wiele, wypaliło: "A buty"
Te słowa, rzecz jasna, były skierowane do kuriera, a ja nie wiedziałam, czy mam wybuchnąć śmiechem, czy spalić się ze wstydu.
Oczywiście wszyscy zaczęli się śmiać, łącznie z panami noszącymi paczki. Jest to więc jedna z takich sytuacji, gdzie własne dziecko potrafi wprawić rodziców w nielada zakłopotanie, ale przynajmniej będzie co opowiadać wnukom. 🙂
Taka sytuacja
Hej Wam, drodzy. Co tam u was? Jak nastroje?
U mnie nie jest najgorzej, pomijając fakt, że mam katar i jakiś paskudny kaszel się przyplątał, wirus chyba jakiś, tak myślę.
Ostatnio też nie miałam czasu w nadmiarze, ale to powinno się ustabilizować na jakimś przyzwoitym poziomie.
Ja jednak nie przyszłam tu ględzić tylko napiszę wam o zuziowej rozkminie, którą kilka dni temu podjęła. Moje dziecko kilka miesięcy temu nnauczyło się hymnu, a więc śpiewa go z mniejszą lub większą częstotliwością. Parę dni temu też sobie podśpiewywała: "Jeszcze Polska nie zginęła…", nagle przerwała i spytała: "A to kiedyś zginie?"
Zapadła dość znamienna cisza i wtedy się zaczęło:
"Skoro jeszcze nie zginęła to pewnie kiedyś zginie i co wtedy z nami będzie?"
Rad nierad musiałam wytłumaczyć w jakich okolicznościach powstawał tekst hymnu i zdaje się, że zrozumiała, niemniej logika jej stwierdzenia wcale nie jest taka znowu niedorzeczna, bo skoro coś jeszcze się nie stało, nie oznacza, że w jakiejś przyszłości się to nie wydarzy, a wręcz to sugeruje, że może jednak tak się zadziać.
No dobra, nie będę tu własnych teorii wysuwać, bo nie w tym rzecz.
Poza tym Zuzanna jest już zerówkowiczką i powoli wkracza do nas przygotowanie do szkolnej rzeczywistości i w tym momencie zaznaczę, że ten etap już mnie przeraża, choć to dopiero za rok, ale ja i tak jestem przerażona tym nieuchronnym faktem.
Rok szkolny dobrze jeszcze się nie zaczął, minęło dopiero 10 dni września, a Zuzanna co przynosi z przedszkola? No co? KATAR, proszę Państwa, wstrętny KATAR.
Owszem, spodziewałam się, że tak będzie, ale, że już? Teraz? No tego akurat nie.
Oczywiście posiadam na tę jakże przykrą okoliczność dobrze zaopatrzoną apteczkę, znajdziecie w niej jakiś Groprinosin i inne Neosine, jakiś Sambucol, sól fizjologiczną do inchalacji, krople do nosa w wersji dla dzieci i dla dorosłych, syrop przeciwgorączkowy, maść typu Vik – to do smarowania klatki piersiowej i pleców i pewnie parę jeszcze innych specyfików.
Problem jednak w tym, że zaczynam być zmęczona farmaceutykami, gdyż na dłuższą metę i tak nie działają, albo działają do czasu, a później przestają.
Postanowiłam więc spróbować metod bardziej naturalnych i uważyłam miksturę z imbiru, cytryny i miodu.
O cudownych właściwościach imbiru osobiście przekonałam się, będąc w ciąży, bo nie raz uratowały mnie od haftu na środku miasta. Ponadto imbir posiada również działanie przeciwzapalne, antybakteryjne i antywirusowe, a to dzięki zawartości gingerolu w świeżym korzeniu, w tym sproszkowanym nie znajdziecie nic z tych rzeczy.
No dobrze, to teraz sam przepis.
Będziemy potrzebować:
świeży korzeń imbiru – 3-4 cm,
2 cytryny,
duży słoik miodu.
Przygotowanie:
Cytrynę myjemy i kroimy w plastry, imbir obieramy ze skórki i ścieramy na drobnych oczkach. Słoik, w którym będziemy przechowywać miksturę musimy wyparzyć, a następnie osuszyć.
Do tak przygotowanego naczynia, kolejno wkładamy: 2 łyżki miodu, układamy 3 lub 4 plasterki cytryny i następnie dodajemy 2 łyżeczki imbiru. Cały proces powtarzamy – miód, plasterki cytryny i 2 łyżeczki imbiru, zaś końcówkę uzupełniamy miodem. Miodu dodajemy tyle, aby zakrył pozostałe składniki. Słoik odstawiamy do lodówki i po 24 godzinach mamy gotowy do spożycia syrop.
Jeśli chodzi o dawkowanie, to łyżka dziennie wystarczy, jeśli chcemy wzmocnić odporność, z powodzeniem można sobie dodać do wody lub potraktować jako dodatek do wieczornej herbatki, co z pewnością świetnie nas rozgrzeje.
W trakcie przeziębienia stosujemy maks 3 razy dziennie po łyżce.
Tak po prawdzie to nie wiem na ile mikstura okaże się skuteczna, podejrzewam jednak, że gorsza od Groprinosinów i innych takich na pewno nie będzie.
W tym roku jakoś nie bardzo miałam ochotę pisać recenzje książek, ale tym razem muszę, bo już dawno nie czytałam tak beznadziejnej książki.
Opis o czym traktuje to jakże słabe dzieło pozwoliłam sobie zerżnąć z lc.
Wielka Strażniczka kraju, Binah, przeczuwając nadchodzący kres swych sił, przekazuje trzem księżniczkom Ruwendy insygnia mistycznej mocy – bursztynowe amulety z wizerunkiem Czarnego Trillium. Gdy Ruwende podbiją wojownicy sąsiedniego Labornok pod wodzą króla Voltrika, jedynie księżniczki będą mogły walczyć o odzyskanie królestwa.
Z czytaniem tego czegoś mogłam dać sobie spokój, gdy tylko zobaczyłam oceny na lc, bo to dzieło jest oceniane na jakieś 6 z małym haczykiem, więc szału nie robi, ale ponieważ lubię sama się przekonać czy rzeczywiście książka zasługuje na niskie noty, więc i te słabe też zdarza mi się przeczytać, choć przyznaję, tej nie skończyłam, nie dałam rady. Przyznać jednak muszę, że potencjał ma, ale coś nie poszło, mimo, iż początek zachęcał, to dalej było już tylko gorzej i gorzej, a szkoda. Nie wiem czy tę książkę dokończę, chyba jednak dam sobie spokój, na pewno jednak resztę cyklu sobie odpuszczę.
Dobry wszystkim. Jak Wam wieczór mija? Bo mój jest dziś bardzo wspominkowy, bo to ten dzień, który nieodwracalnie zmienił wszystko, rozpoczynając tym samym nowy etap w moim dość nudnym życiu. Tak, z całą odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że moje życie było wtedy dość nudne, a może inaczej, pozbawione tego, co mam teraz. Na pewno muszę stwierdzić, że było spokojne, bez jakichś tam fajerwerków. Oboje pracowaliśmy, wracaliśmy z pracy, czasem gdzieś wyszliśmy i w zasadzie tyle. Miałam sporo więcej czasu na inne rzeczy, a teraz, cóż, ten czas trzeba poświęcić komu innemu. Nie, żebym jakoś tęskniła za tym okresem sprzed 2015 r. Nie, nie tęsknię, choć czasem myślę sobie, że fajnie byłoby móc, jak drzewiej bywało, wyrwać się na niezapowiedzianą imprezę, kupić sobie coś niekoniecznie niezbędnego, ale na co się chorowało od dłuższego czasu, bez większych wyrzutów sumienia, że przecież mogłam kupić coś młodej, albo, że mogłam odłożyć, no cokolwiek. Tak, czasem tego właśnie mi brakuje. Częściej jednak myślę sobie, że moje życie zyskało znacznie większą wartość, co nie oznacza, że wcześniej było bezwartościowe, ale miało nieco inny wymiar.
Kiedy piszę te słowa, jest jakaś 20.37, więc jeszcze rodzę, skurcze przepowiadające mam jeszcze, a może już dostałam gaz rozweselający. Z takimi szczegółami nie pamiętam. Z resztą wtedy miałam wrażenie, że ten wieczór ciągnie się w nieskończoność, a do tego położna też mnie nie pocieszyła, twierdząc, że przed północą pewnie i tak nie urodzę. Jak bardzo wtedy się myliła, bo urodziłam i to sporo przed północą, swoją drogą, ciekawe czy ktoś zgadnie o której.
A wracając do sedna: mógłby ktoś zapytać, a pytanie nie byłoby bezzasadne, czy nie żałuję utraconej całkowitej wolności, spontaniczności itd. Już odpowiadam i to całkiem szczerze: nie, nie żałuję niczego, uważam, że dziecko jest tym, co dopełniło moje istnienie i co spowodowało, że poczułam faktyczną radość z życia i satysfakcję. A ponadto wszystko to dziecko jest tą istotką, która kocha bezwarunkowo i tę miłość się czuje na każdym kroku.
Tak naprawdę to partner jest nabyty, dziś go masz, a jutro tracisz i nawet nie mam na myśli zdrady czy rozstania. Dziecko natomiast zostaje, a co najważniejsze, to część mnie samej, jakby nie było, dałam jej kawałek siebie i oby to był ten lepszy kawałek. 🙂
I to też nie jest tak, że nie ma gorszych dni, że jest tylko pięknie, kolorowo, słodko i cukierkowo. Oczywiście, że nie jest. Są takie chwile, że mam ochotę tego mojego skarba wyprawić na księżyc z biletem w tylko jedną stronę, z zakazem powrotu, bo setny raz wypowiedziane: mamo, maaamooooo, maaaaaaaaaamooooooooooooo powoduje, że mam ochotę zniknąć, schować się pod peleryną niewitką Harry’ego Pottera, żeby mnie nie widziała i dała święty spokój.
Dobrze, że jest już na tyle duża, że sama się bawi. Zabawa to była kolejna rzecz, której nie znosiłam, ale za to uwielbiam grać w planszówki, budować z klocków, robić różne rzeczy z ciastoliny i innych takich wynalazków, uwielbiam, gdy pomaga mi w kuchni, a nawet, gdy chce ze mną sprzątać. No wszystko, tylko nie zabawę, na szczęście badania naukowe dowodzą, że rodzice nie lubią bawić się z własnymi dziećmi i jest to całkiem normalne.
Jak więc sami widzicie, macierzyństwo, jak wszystkie inne aspekty życia ma jasne i ciemne strony, choć o tych drugich mówi się znacznie rzadziej, ale one są i nic nie sprawi, milczenie też nie, że one znikną, bo one będą i trzeba głośno o nich mówić, bo twierdzenie, że ich nie ma, to zaklinanie rzeczywistości.
Z drugiej jednak strony, gdybyśmy zakładały, że nasze macierzyństwo będzie miewało gorzki smak i nie będzie cukierkiem lukierkiem, cóż, pewnie nie miałybyśmy dzieci. 🙂
I taki mój apel: nie zakładajcie z góry, a może inaczej: nie bójcie się tych ciemnych stron i różnych zawiłości na trasie zwanej macierzyństwo, bo te obawy mogą odebrać Wam radość z bycia mamą czy też przyszłą mamą. Jak dla mnie, dziecko jest największym szczęściem, jakie mnie spotkało i nie wyobrażam sobie, że miałabym jej nie mieć i nieważne, że mogłabym razem z mężem wyjeżdżać na wycieczki zagraniczne, robić karierę zawodową, mieć kasy jak przysłowiowego lodu, no może i mogłam, ale nie mam, za to mam kogoś znacznie od tego cenniejszego, a mojej ukochanej córci i jej miłości nikt mi nie odbierze.
Kiedy piszę te ostatnie słowa jest 21.10, 6 lat temu już chyba coś zaczynało się zmieniać, wprawdzie jeszcze nie urodziłam, ale to były ostatnie godziny mojej ciąży.
To jak, pokusicie się i odgadniecie o której Zuzanna pojawiła się na świecie?
Jeśli dobrze pomyślicie to znajdziecie w tym wpisie rozwiązanie zagadki.
Powodzenia, kochani.
Wpis o niczym szczególnym
Dobry, witajcie w ten ponury, czwartkowy wieczór. Pogoda zdrowo się u mnie pochrzaniła, zrobiło się chłodno i jakoś tak jesiennie.
Poza tym testuję przy okazji tego wpisu nową klawiaturę, którą byłam zmuszona kupić, co w sumie okazało się całkiem korzystne, bo na tej laptopowej braki niektórych klawiszy okazały się zbyt upierdliwe na dłuższą metę. Nie jest to rzecz jasna, klawiatura jakichś wysokich lotów, od, jakiś tam Logitech K120, ale dla moich potrzeb myślę, że będzie w sam raz. No ja nie mam jakichś wybitnych wymagań co do sprzętu komputerowego, jeśli o dodatkowe akcesoria chodzi, co innego sam lapek, no ale to już inna sprawa.
Nowy nabytek spisuje się całkiem dobrze, nic nie zamula, nie zwalnia itd. Nie rozumiem tylko kilku kwestii, otóż w jakim celu są na niej 2 backslashe? I 2 klawisze windowsa – prawy i lewy? Nie ukrywam, że odrobinkę nurtuje mnie to rozwiązanie, a kolejna sprawa, która również nie daje mi spokoju to czym różni się klawiatura membranowa od mechanicznej i dlaczego ta druga jest lepsza? Byłby ktoś tak dobry i wyjaśnił mi różnicę? Z góry dziękuję. 🙂
Dodam też, iż klawiatura wygląda tak, jak od kompa stacjonarnego i chwilę potrwało zanim się na niej rozpisałam. W sumie to nie pamiętam już kiedy ostatni raz korzystałam ze stacjonarnego kompa, stąd przyzwyczajanie się pewnie chwilę potrwa.
Wczoraj też miałam przyjemność spotkać się z pewnym niewidomym tatą dwójki dzieciaków, ale podejrzewam, że na Eltenie go nie ma. Spotkaliśmy się na kulkach, więc dzieciaki miały dobrą zabawę, a ja spędziłam popołudnie w miłym towarzystwie.
Codziennie też obiecuję sobie, że jutro na pewno już puszczę Zuzannę do przedszkola i na obietnicach na ogół się kończy, podejrzewam więc, że ostatecznie Zuzanna pójdzie do przedszkola od września.
W poniedziałek za to wyprawiamy pannie urodziny – imprezka dla dzieci w sali zabaw, będą 2 godziny szaleństwa i ogólnej radości i tylko nasze – moje i męża – portwele – trochę upływ gotówki odczują, ale z drugiej strony 6 lat ma się raz w życiu. 😛
No dobra, to trochę sobie pomarudziłam, napisałam co tam u mnie i na tym zakończę.
P.s ten backslash na lewo od Z jest bardzo irytujący.
No dobrze, naprawdę już kończę, trzymajcie się cieplutko i zdrowo.
P.s2. Przypomniało mi się właśnie, że w sklepach sieci Stokrotka jest jakaś akcja zbieraczkowa i można zgarnąć figurki z Harry’ego Pottera. Taka informacja, gdyby kogoś to interesowało. Ja dziś zgarnęłam pierwszą figurkę. 😛
Posta tego zacznę od słów, że na końcu zdania w temacie powinien być znak zapytania. No właśnie, powinien, ale nie będzie. Powód takiego stanu rzeczy jest bardzo prosty, proszę Państwa. Otóż klawiaturę w kompie zaczyna trafiać szlag i tak oto przestały działać – z nieznanej przyczyny – klawisze:
strzałka górna,
slash,
pięć,
sześć i apostrof – no, ten na lewo od entera.
Jest to generalnie dość upierdliwa przypadłość, bo choćby chciało się np. zrobić przelew to już trzeba z bardzo słabo dostępnej appki na telefonie korzystać.
Dobrze, że dogrzebałam się do klawiatury bezprzewodowej, muszę tylko ją z kompem sparować, choć o ile pamiętam, to ona już była z nim sparowana i mam nadzieję, że się to nie rozsypało, ale w zasadzie nie zdziwię się, jeśli samoistnie się zepsuło, bo mi, drodzy moi, tak samoistnie psuć się różne rzeczy potrafią, szczególnie jeśli jest to technologia jakaś.
No dobra, ale ja nie o tym.
Kilka dni temu przeczytałam na jakimś onecie czy innym wp, że prawie 70-letnia meksykańska celebrytka, uwaga, uwaga, jest w ciąży. Ojcem jej dziecka jest 28-letni partner kobiety.
Ta informacja wstrząsnęła mną i to dość konkretnie, a ja w związku z tym zaczęłam się zastanawiać czy decydując się na dziecko w tak zaawansowanym wieku, kobieta jest bezgranicznie głupia i dochodzę do wniosku, że jest to głupota totalna.
Po pierwsze: nie jest to wiek na ciążę i na późne macierzyństwo w ogóle, toż ona mogłaby być już prababcią.
Po drugie: ciąża w tak późnym wieku to zagrożenie zarówno dla matki jak i dla dziecka. Wszak ciąża dla młodych kobiet może być trudnym doświadczeniem, a co dopiero dla takiej staruszki. Jest tyle dolegliwości wikłających ciążę np. cukrzyca, nadciśnienie, holestaza itd. Połowa z tych przypadłości dla kobiety ciężarnej w tym wieku może być po prostu zabójcza.
Po trzecie: wady u płodu – nie wiem czy szansa, że dziecko urodzi się zdrowe jest duża, wszak wystąpienie wad genetycznych czyt. trisomia 21 itd. wzrasta wraz z wiekiem matki.
Po czwarte: ile ona jeszcze pożyje – dość wątpliwe, że doczeka dorosłości swojego dziecka. Oczywiście zaraz podniosą się głosy, że przecież teraz to ludzie żyją dłużej i ona ma szansę dożyć do tego czasu, może i ma, ale jej szanse nie są jakieś wysokie.
Po piąte: poród – naturalny to jednak duży wysiłek, wątpię, żeby nie odbił się negatywnie na jej zdrowiu. Cesarka to z kolei operacja, która tym bardziej nie jest obojętna dla organizmu.
Po szóste: siły – ich akurat trzeba dużo, szczególnie w pierwszych miesiącach, ba, latach nawet, no ale ok, ograniczmy się do okresu niemowlęcego. Po nocach wstawać trzeba, nosić na rękach też, być w pełnej gotowości 24 h na dobę. Wątpię. Pamiętam, że ja sama byłam wykończona, a co dopiero osoba w tym wieku. Za siłami idzie też cierpliwość do takiego malucha, a maluszek dać w kość potrafi, szczególnie ten już trochę starszy.
Ogólnie rzecz ujmując: dla mnie kobieta wykazała się skrajną głupotą, bo tego inaczej określić nie można i tak szczerze powiem, że ja współczuję temu dziecku, że ma tak nieodpowiedzialną i głupią matkę, bo jak zwykle, to ono najbardziej na tym ucierpi.
Cześć, witajcie w ten lipcowy wieczór. U mnie jest gorąco, a u Was? Wprawdzie deszczyk popadał nawet, ale to jak na lekarstwo.
Ja jednak nie o tym.
Wczoraj spojrzałam na datę ostatniego wpisu i uświadomiłam sobie, że było to już ponad miesiąc temu, ale o tym też nie będę pisać, bo dziś, drodzy Państwo, opowiem Wam o moich naleśnikarskich umiejętnościach, a raczej o ich braku, o którym bardzo długo byłam przekonana.
Naleśniki od zawsze stanowiły moją kulinarną piętę achillesową i w najśmielszych nawet snach nie przypuszczałam, że kiedykolwiek opanuję ich smażenie, bo trzeba Wam, drodzy, wiedzieć, że u mnie głównie o smażenie się rozchodzi.
Zrobienie ciasta nie jest czynnością nastręczającą jakichś większych trudności. Przepisu tu podawać nie będę, z grubsza wszędzie jest podobny, różnią się pewnie proporcje i ewentualne zastępniki – zamiast mleka krowiego np. roślinne jakieś albo woda gazowana – o takim patencie też słyszałam, ale nie wiem, nie próbowałam.
Mąkę, rzecz jasna też można zastąpić – choćby orkiszową albo gryczaną ewentualnie ryżową. Podobno z kokosowej raczej nie wychodzą, lecz też nie próbowałam, więc pewności nie mam, bo może ktoś ma patent jak dobre naleśniki z mąki kokosowej uważyć.
Z grubsza chodzi jednak o produkty i proporcje, ale jedno jest pewne – mąka, mleko i jajka – to składniki podstawowe.
Żyłam więc sobie z przekonaniem, że naleśniki to nie jest coś, co w najbliższym czasie opanuję. Miałam tę pewność, bo kilka razy zabierałam się do zrobienia ich, lecz efekt był więcej niż marny. Zazwyczaj wychodził jeden, góra dwa, a reszta – dno i wodorosty – proszę Państwa. No tak to wyglądało.
W końcu doszłam do wniosku, że zostawiam to w cholerę, bo i tak nie nauczę się ich smażyć. Generalnie szkoda było produktów, prądu, gazu i mojego czasu.
Odpuściłam, ale niech Wam nie przyjdzie do głowy, że zrobiło mi się lepiej z tego powodu. No nie zrobiło się lepiej, bo cały czas drażniła mnie myśl, że to nie jest tak, że się nie da, bo prawie wszystko się da, no, chyba, że parasola w dupie otworzyć, tego akurat chyba się nie da. 🙂
Ach i jeszcze trafiał mnie jasny szlag, że to babcia, jak przyjedzie, smaży młodej naleśniki.
I tak oto miałam motywację, żeby jeszcze raz z nimi powalczyć i tym razem wyszłam zwycięsko w tym starciu, bo tym sposobem pokonałam moją kulinarną zmorę. Teściowa dość skutecznie pomogła mi opanować smażenie i od kilku miesięcy sama chętnie zabieram się za naleśniki, które obie z Zuzą uwielbiamy.
Nie są one oczywiście takie ładne, okrągłe i kształtne jak u osób widzących, są raczej dość brzydkie, niekształtne, nierówne itd. ale smakują mojemu dziecku i to jest najważniejsze w tym wszystkim.
Jeśli o moją metodę smażenia chodzi to nie jest ona jakaś specjalna.
Najpierw na patelni rozgrzewam odrobinkę oleju, a po chwili wylewam porcję ciasta. Ja używam takiej chochli do nalewania zupy, ewentualnie łyżki do sosów – jest bardziej płaska od chochelki i w kształcie troszkę takiego jaja, przynajmniej ta moja.
Następnie czekam sobie aż naleśnik się zetnie. Stopień zesmażenia sprawdzam delikatnie palcem i kiedy nie ma już na wierzchu surowego ciasta, zabieram się za przewracanie i robię to tak: do prawej ręki biorę dość cienką drewnianą łopatkę, którą następnie wsuwam pod naleśnika. Lewą ręką przytrzymuję patelnię, żeby nie latała po całej kuchence. Z tą łopatką kombinuję tak, żeby znalazła się na środku spodu naleśnika, u mnie jednak sposób z drugą łopatką przytrzymującą od góry nie działa, mam wrażenie, że nie kontroluję patelni i nie czuję jakoś tego naleśnika. Nie wiem jak jaśniej to wytłumaczyć, ale tak jest, tak więc, jeśli muszę, to przytrzymuję lekko tego naleśnika z góry palcem, po czym unoszę lekko łopatkę i obracam nadgarstek i pozbywam się zawartości z łopatki.
Tak mniej więcej to u mnie wygląda. Oczywiście nie jest to sposób pozbawiony wad, bo czasem można się lekko poparzyć, ale to jedyny minus, który zauważyłam.
Myślę jednak, że nie w metodzie wykonania pies jest pogrzebany, ważna jest również konsystencja ciasta, żeby nie lało się za mocno, albo, żeby nie okazało się za gęste i to też nie do końca jest tak, że konsystencja zaważy na wszystkim, bo moim zdaniem najważniejsze to próbować do skutku i znaleźć własny sposób na przewracanie, bo jestem pewna, że to ono w wielu przypadkach stanowi największy problem.