Cześć drodzy.
Od dawna zabieram się za napisanie czegoś, może nie będzie to nic wybitnie konstruktywnego, ale coś tam jednak się wyłoni z czeluści mojego umysłu, wsza, drugą połowę lutego mamy, prawda?
Koło 10 stycznia wybrałam się z moją jedyną na "Akademię Pana Kleksa", nie będę opisywała samej fabuły filmu, wszak już inni to zrobili, zaznaczę tylko, że miałam zamiar skorzystać z aplikacji Kino Dostępne, która to aplikacja, jak wiadomo, umożliwia oglądanie filmu z audiodeskrypcją. Odpaliłam appkę zgodnie z instrukcją i co? I co? I gówno, chce się powiedzieć. Internet miałam tak słaby, że samo ad pobierało się chyba z 15 minut. A niby w galerii Forum sale kinowe są na pierwszym piętrze, co jednak nie przeszkadza, żeby ten głupi internet wziął i umarł. Nie ukrywam, że uwielbiam wyprawy do galerii z moim dzieckiem, szczególnie, że coraz fajniej robi się z nią zakupy. Ale ale, Katarzyno, ty o czym innym zupełnie miałaś.
No właśnie nieszczęsna "Akademia Pana Kleksa" – o swoich wrażeniach niewiele opowiem, bo nie powalił mnie ten film na kolana, sam Ambroży Kleks sprawiał wrażenie pozbawionego mocy sprawczej, jakiś taki mało poradny się wydawał, a jedynie, co dobrze mu wychodziło, to wzdychanie "A to feler", choć nie, jedno mi się podobało, a mianowicie "Ale" zamieniamy na "Więc". I tak naprzykład: "Chciałabym się nauczyć smażyć naleśniki, ale denerwuję się, że mi nie wyjdą", a konstrukcja natomiast powinna być następująca: "Chciałabym nauczyć się smażyć naleśniki, więc zacznę ćwiczyć, żeby mi wyszły smaczne".
Tak można z wieloma rzeczami, ale nie chce mi się za bardzo ich wymyślać, wybaczcie, źle spałam ostatniej nocy, a i dziś zrobiłam sobie małe tourne po mieście i nogi w dupę mi włażą.
Ale wracając do Kleksa: mojej Zuzce podobał się do czasu, przestał, gdy Wilkusy wkroczyły do akcji i całego nie obejrzałyśmy, bo młoda się bała, więc wyszłyśmy jakieś pół godziny przed końcem.
Pierwszy tydzień ferii, które u nas wypadły w pierwszej turze, młoda spędziła z dziadkami, a ja oglądałam seriale na Netfliksie, tak, tak, ja oglądałam seriale, co nie jest niczym zwyczajnym, bo to się zdarza góra raz w roku. I między innymi obejrzałam Forsta, co okazało się straszliwym rozczarowaniem, bo z książkowym Forstem, to on za wiele wspólnego bynajmniej nie miał.
Ja wiem, że to adaptacja i takie tam, zresztą po "Wiedźminie" to mogłam się spodziewać wszystkiego i nie powinnam być jakkolwiek zaskoczona. Ogólnie ten tydzień obijałam się niemożebnie, co wcześniej raczej rzadko mi się zdarzało.
Drugi tydzień okazał się paskudny, jeśli o pogodę chodzi, więc praktycznie siedziałyśmy w domu.
9 lutego do kina wybrałyśmy się na premierę filmu "Emma i Czarny Jaguar" – film opowiada o przyjaźni łączącej tytułową Emmę z równie tytułowym czarnym jaguarem o imieniu Hope. Kiedy dziewczyna dowiaduje się, że w dżungli, w której niegdyś mieszkała wraz z rodzicami, dochodzi do masowego wywozu zwierząt, a dni Hope są policzone, postanawia reagować wbrew woli swojego ojca. Mama dziewczynki została zabita przez kułsowników, gdy zaczęła bronić praw zwierząt. Córka natomiast chce iść śladami matki. W pościg za niepokorną Emmą wyrusza jej nauczycielka biologii, co ciekawe, kobieta opiekuje się niesprawnym jeżem Jerzym. Jest to naprawdę cudowny film, już dawno nie oglądałam nic tak wzruszającego, bo nie raz łezka mi się w oku zakręciła. Zuzi również bardzo się podobało, ale tego w sumie mogłam się spodziewać. Najbardziej jednak zaskoczył mnie pan przy kasie, kupowałyśmy jakieś przekąski i pan oznajmił, że na drugi raz będzie lepiej jak kupię bilet w kasie, bo wtedy zapłacę tylko za siebie, a Zuzia, jako opiekun będzie mogła wejść za darmo. oczywiście miałam ochotę zaraz sprostować, że opiekuna to ja nie potrzebuję, ale co ja się będę produkować, kiedy za mną kolejka coś jakby się wydłużać zaczęła i zapewne nikt nie byłby zachwycony, gdybym zaczęła wdawać się z panem w potyczki słowne. Dodam, że chodzimy do Multikina, bo jakoś nam bardziej po drodze niż do Heliosa.
Tyle o kinie, a nie nie, zaraz, 29 lutego ma premierę druga część Diuny, na którą może i poszłabym z mężem mym jedynym, ale nie pójdę, bo wątpię, żebym rozumiała zbyt wiele, a sam kontekst to trochę mało, żeby cieszyć się wrażeniami. Co jednak najgorsze, albo wkurzające, to dubbing w ukraińskiej wersji językowej będzie, a w polskiej, chyba nie. No szlag mnie trafia i krew zalewa, że nawet w tej kwestii traktuje się nas jak obywateli drugiej kategorii. Nie zrozumcie mnie źle, ja naprawdę rozumiem ciężką sytuację ludności ukraińskiej, sama pomagałam, jak tylko mogłam, ale trochę z tym przegięli, tak uważam.
W marcu idę z mężem na stand up Wiolki Walaszczyk i bardzo się na to cieszę, wszak trochę rozrywki niedziecięcej matce też jest potrzebne.
Mówiłam Wam, że w styczniu kupiłam AirPodsy? Nie? No to Mówię: kupiłam AirPodsy pro, które? Cóż, te z usb C. Tyle musi Wam wystarczyć, bo za cholerę nie pomnę jaki to one tam numer miały.
W niedzielę natomiast umarła nasza koszatniczka, co jest tym smutnym akcentem tego wpisu, bo byliśmy z nią bardzo związani. Najmocniej tę stratę przeżywa Zuzia, tak więc zaczęliśmy poszukiwania nowego przyjaciela rodziny i tym razem postanowiliśmy dać dom stworzeniu, które pożyje nieco dłużej.
Córa chciała królika, ale przy całej sympatii do tych zwierzaków nie jestem przekonana, szczególnie, że króliś, jak to króliś, kabelki pogryźć lubi, mebelkami też nie pogardzi, a do biegania potrzebuje więcej przestrzeni niż kosza, której wystarczyło udostępnić przedpokój i łazienkę, z uszakiem taki numer nie przejdzie. Psa nie chcemy, bo ja nie przepadam za lizaniem, a i sierść w każdym zakamarku jakoś mnie przeraża, a ostatecznie pewnie to ja i stary musielibyśmy ze stworem wychodzić, więc odpada. Kot też, bo moja alergia jest zbyt silna, wiem, że są sfinksy i inne maine Coony, czy tam Devon Rexy, ale one z kolei trochę kosztują, ostatecznie stanęło na żółwiu – stepowym czy greckim, a może egipskim – nie wiem jeszcze, ale mój pan mąż stwierdził, że terrarium sam może ogarnąć, zostanie więc zakup lamp i różnych żółwich gadżetów, ale co najważniejsze, samego żółwika.
Ja wiem, że żółw to może dość mało kontaktowe stworzenie, że bardziej do obserwacji się nadaje, ale cóż, lata temu miałam stepka i wcale nie był taki nudny, jakby się mogło wydawać. Wbrew pozorom jest to ciekawskie stworzenie, które lubi się tu i ówdzie zakopać, a i podkopik zrobi, jeśli tylko taką możliwość dostanie.
Poza tym, w przeciwieństwie do królika, nie śmierdzi, czego o tym pierwszym powiedzieć nie można.
No dobrze, to chyba tyle, wszak nie wiem czy jest coś, o czym chciałabym napisać, pozdrawiam i trzymajcie się.
Dawno w tej kategorii nic nie było, ale ostatnio zrobiłam coś, co jest banalnie proste, a przy tym niezwykle popularne, szczególnie do hoddogów, burgerów i fastfoodów wszelkiej maści, ale okazuje się, że równie dobrze sprawdzi się do ziemniaków, makaronu czy pierogów – ruskich, z mięsem, szpinakiem itd.
Mowa o prażonej cebulce of course. Jak już wyżej napisałam – jest bardzo prosta w przygotowaniu, choć wymaga poświęcenia jej około pół godzinki.
Czego będziemy potrzebować, żeby taką cebulę sobie przyrządzić?
Kilka główek cebuli – może być biała, czerwona, cukrowa, lub czosnek cebula. Rozmyślnie nie piszę ile, wszak każdy robi według własnych potrzeb, podpowiem jednak, że warto zrobić jej więcej.
Najważniejsze już mamy i co dalej? Spytacie? Już wyjaśniam
Około 500ml oleju,
około czterech łyżek mąki pszennej – najlepiej typ 450 – tortowa, ale w żadnym wypadku nie krupczatka,
płaska łyżeczka soli.
To tyle ze składników, jednak musimy zaopatrzyć się w patelnię z grubym dnem i wysokim rantem, a także cedzak do wybierania gotowej cebulki i ręczniki papierowe.
Przygotowanie: cebulę kroimy w kostkę, nie musi być bardzo drobna wsypujemy do miski i dodajemy do niej mąkę, po czym suchymi dłońmi obtaczamy ją w tejże mące. W tym czasie na patelni rozgrzewamy olej i może to potrwać kilka minut, ja nawet wynalazłam sposób, jak po ślepemu sprawdzić stopień nagrzania, po prostu wrzuciłam mały kawałek cebuli – zaczęło skwierczeć, a ów kawałeczek wypłynął.
Kiedy już olej mamy dobrze rozgrzany, wrzucamy naszą cebulę, która całkowicie musi zanurzyć się w tłuszczu. Smażymy na średnim ogniu, często mieszając. I tak, moi Drodzy, jakieś dziesięć minut. Kiedy cebulka się zrumieni, płomień można zmniejszyć i nadal często mieszając smażymy, aż cebulka zrobi się brązowa, a jej konsystencja będzie bardziej chrupiąca i podobna do płatków Kornflakes. Cały proces może zająć około pół godziny. Początkowo też myślałam, że nie będę w stanie określić stopnia wysmażenia, ale nie było z tym większego problemu.
Następnie cedzakiem wybieramy z tłuszczu usmażoną cebulkę i układamy ją na ręcznikach papierowych, żeby osączyć ją z tłuszczu.
Tak przygotowaną cebulkę przesypujemy do wyparzonego słoika i solimy.
W zależności od wysmażenia możemy ją przechowywać w lodówce, gdy jest bardziej złocista i miękka, kiedy natomiast jest bardziej w konsystencji Kornflakes można ją przechowywać w szafce, szczelnie zamkniętą. W pierwszym wariancie zaleca się ją z użyć w ciągu dwóch, trzech tygodni, natomiast drugi pozwala na przechowywanie jej nawet do kilku miesięcy.
Hej, Drodzy. Jak spędzacie jutrzejszego sylwestra? Na domóweczce, czy może jakaś grubsza impreza się kroi? U mnie domówka, jak od wielu już lat, ale nie jest mi źle z tego powodu. Częściowo żarełko jakieś ogarnęłam, trunek też się znajdzie, choć w moim wypadku to trunki bezalkoholowe, które swoją drogą lubię, szczególnie, że od tych z procentami jakoś nie odbiegają. Nie żebym miała wybitne doświadczenie, bo z trunków free, piłam grzańca galicyjskiego i piwo.
Ale ale, ja tu o trunkach, a o czym innym miało być, tak więc do brzegu, Katarzyno, do brzegu.
Początek minionego roku, w zasadzie do marca, upłynął pod znakiem złamanego mężowskiego małego palca u stopy i jak wiecie, miałam wtedy przemożną ochotę zamieszkać pod mostem. Do dziś nie mogę wyjść z podziwu dla siebie samej, że ten okres przetrwałam bez większego uszczerbku na psychice. 🙂
Pierwsza klasa mojego dziecka, jawiąca się początkowo, jak koszmar spędzający sen z powiek, nie okazała się znowu taka straszna, a powiem więcej, jest całkiem spoko i pominę tu nasz system edukacji, bo o tym ze spokojem raczej mówić się nie da.
W lipcu, gdy małż miał dwutygodniowy przestój w pracy, zrobiliśmy gwieździe pokój, z którego jest całkiem zadowolona, a i sam remont przebiegł wyjątkowo szybko i bez większych niespodzianek.
W minione wakacje miałam również okazję podróżować naszą koleją, a konkretnie to Intercity, a trzeba Wam wiedzieć, że ostatni raz pociągiem na trasie dłuższej niż 50 km, jechałam, będąc w ciąży. Nie powiem, bo całkiem przyzwoicie się jechało, nawet moje dziecko polubiło pociągi. Pod koniec sierpnia, a więc na ostatnią chwilę, nie bójmy się tego stwierdzenia, podjęłam wreszcie decyzję, że składam wniosek o dofinansowanie do sprzętu elektronicznego z aktywnego samorządu i ów nieszczęsny wniosek, jak i cały SOW spędzał mi sen z powiek i przyprawiał mnie o ból głowy, palpitacje serca i niemal o apopleksję.
Cały proces ciągnął się do grudnia, ale koniec końców, dofinansowanie otrzymałam, stając się posiadaczką nowego kompa, który też budzi we mnie mordercze instynkty, a także monitora brajlowskiego, Brailliantem zwanym. Swoją drogą, kto dał mu taką nazwę, toż język można sobie na niej połamać, to raz, a dwa, mogłaby służyć jako doskonały test na sprawdzenie trzeźwości, bo nie wiem, czy po pijanemu można ją bez trudu wypowiedzieć. Kiedy tylko otrzymałam rzeczony monitor, ogarnął mnie pusty śmiech, gdy dotarło do mnie, że nie ma do niego instrukcji czy to w brajlu, bądź na płycie. Dobrze, że sam w sobie nie jest on jakoś skomplikowany, ale muszę się jeszcze ogarnąć w używaniu go w konfiguracji z kompem i telefonem, ale powoli i z tym się ogarnę, wszak mam go niespełna miesiąc. I o najważniejszym nie wspomniałam. Od września jestem człowiekiem pracującym, co z uwagi na dodatkowy zastrzyk gotówki, bardzo mnie cieszy. Ten stan rzeczy potrwa przynajmniej do końca przyszłego roku, a ja mam nadzieję, że może odrobinkę dłużej, choć aż tak w przyszłość nie będę wybiegać.
Czy mijający już rok obfitował w jakieś jeszcze wydarzenia, o których warto wspomnieć? Możliwe, choć w tej chwili sobie ich nie przypominam.
Cóż, nie będę się dłużej rozpisywać, chciałabym Wam tylko życzyć jeszcze szczęśliwego nowego roku, niech będzie lepszy od 2023, niech spełnią się Wam te pragnienia, których sobie sami życzycie.
P.S. Tak jeszcze dodam na koniec, bo akurat teraz mi się przypomniało.
Koleżanka Zuzki widziała moją liijkę, której ogarnianiem byłam zajęta, gdy do nas przyszła.
Z tego, co wiem, spytała mojej córki do czego to służy, to jej Zuza powiedziała, że jest to urządzenie do czytania brajlem tego, co brajlem napisane nie jest. Myślę, że dość trafnie to ujęła i w możliwie najprostszy sposób wytłumaczyła koleżance.
Dobra, teraz to naprawdę już koniec. Dobrej nocki.
Witajcie, drodzy.
Zimę piękną mamy, a ja nie zamierzam narzekać na śnieg, co mnie samą zaskakuje, nie wiem dlaczego tak się dzieje, możliwe, że zbyt mało jest białego gówna. Owszem, trochę go leży, ale bywało więcej.
Listopad minął, co bardzo mnie cieszy, bo ciągnął się niesamowicie, a pewnie zresztą nie tylko u mnie, ten miesiąc powoduje stan zbliżony do depresyjnego. Czy w tym czasie zadziało się coś szczególnego? Raczej nie, tyle tylko, że 14 listopada podpisałam w końcu umowę, przy czym pozbyłam się skrzętnie gromadzonej gotówki, co trochę zabolało, ale bolałoby bardziej, gdybym musiała wyłożyć 100 procent tej kwoty. Aktualnie czekam sobie na sprzęt. Nie będę ukrywać, że cierpliwym człowiekiem, to ja nie jestem, nie nie, a tylko ja wiem, że cały ten aktywny samorząd kosztuje mnie już sporo cierpliwości, a o nerwach to już nie wspomnę nawet. Ponieważ kwota dofinansowania wyniosła ponad 10 tysiączków, to musiałam jeszcze pofatygować się do CUS, bo w Koszalinie odeszli od OPS na rzecz centrum usług społecznych, właśnie, o czym wspominam tak gwoli wyjaśnienia. Zapytać możecie w tym miejscu, po co do tegoż urzędu się fatygowałam? Ano weksel podpisać, coby do głowy mi nie przyszło ów sprzęt spieniężyć. Nie nie, spokojnie, nie zamierzam niczego spieniężać, ale oni tego wiedzieć nie muszą, stąd kolejne zabezpieczenia na wypadek. :p
Do tego mój ekspres wziął i umarł, choć nie tak do końca, bo umarł jedynie system do spieniania mleka, a ponieważ nie jest to sprzęt, który kosztował krocie, więc nie jest mi go jakoś szkoda, inna sprawa, że w wielu opiniach czytałam, że jest to najsłabszy punkt ekspresów tej firmy i o ile espresso robi świetne, o tyle mojej ukochanej latte już nie zrobi. Ostatecznie więc dostanie go moja mama, która espresso uwielbia, a ja postanowiłam wystosować do Mikołaja apel o kawiarkę elektryczną i spieniacz do mleka, też elektryczny of course. Ktoś w tym miejscu mógłby spytać, dlaczego takie, bądź co bądź, dziwaczne rozwiązanie? Że z pewnością lepiej byłoby kupić ekspres automatyczny i po sprawie.
Teoretycznie może i tak, ale jak wiemy teoria swoje, a praktyka to zupełnie co innego.
W tym wypadku wcale nie musiałabym pozbywać się mojego ekspresu, a jedynie dorobić się spieniacza do mleka, problem jedynie w tym, że mam za mało miejsca, żeby oba urządzenia trzymać. I żleby nie było, to też nie jest tak, że się nie da dokumentnie, bo nie da się, to parasola w dupie otworzyć, zapewne jakoś bym tak zakombinowała, że ten dodatkowy sprzęt znalazłby swoje miejsce, ale to spowodowałoby, że moja przestrzeń robocza znacznie by się zmniejszyła, to raz, a dwa, moja i tak mała kuchnia wyglądałaby na straszliwie zagraconą, a tego chcę uniknąć, stąd takie, a nie inne rozwiązanie. Kolejny argument za, to koszta, wszak automat swoje też kosztuje, a ja właśnie wydrenowałam swoją kieszeń na aktywny samorząd, tak tylko przypominam.
No to skoro malkontenci przyjęli wymówkę, to idziemy dalej.
Jakiś czas temu odkryliśmy wspólną, rodzinną pasję, a mianowicie: lego star wars. Nie mamy jeszcze wybitnej kolekcji, ale coś tam już jest i tak posiadamy: imperialną maszynę kroczącą, dość dużą, a Paweł z Zuzką składali ją zaledwie 3 dni, statek imperialny TIE, statek Dartha Vadera, z figurek natomiast jest Luke Skywalker, Chewbacca, pilot maszyny kroczącej, dwóch szturmowców, C3PO i 2 jakieś takie imperialne droidy.
Namiętnie kupuję młodej gazetkę Lego Star Wars, a ona dzięki temu szlifuje czytanie, no, przynajmniej nie muszę jej do tego zachęcać zanadto, bo lektury, to wiadomo.
Aktualnie Zuzia czyta "Przygody dziesięciu skarpetek", obie stwierdziłyśmy jednogłośnie, że Cukierek był ciekawszy.
Poza tym moje dziecko odkryło w sobie malarskie zacięcie. Sama namalowała nocny pejzaż, co według tych, którzy obraz widzieli, wyszło bardzo ładnie.
Jeśli zainteresowania nie miną, to możliwe, że coś w tym kierunku zadziałamy, wszystko jednak zależy od Zuzanny i jej chęci, bo wiadomo jak jest w tym wieku, upodobania zmieniają się z prędkością światła, a ty, biedny rodzicu, musisz nadążyć.
Muszę też hamować moje rodzicielskie zapędy do nadmiernego pomagania młodej w nauce. W piątek pani zadała dzieciakom do napisania list i koniecznie chciałam jej w tym pomóc, praktycznie ułożyłam za nią treść listu, na szczęście młoda dość szybko sprowadziła mnie na ziemię, twierdząc, że ona chce samodzielnie go napisać, bo inaczej to nigdy nie nauczy się budować poprawnych zdań, a jedyne, o co zapyta, to o przecinki, żebym jej powiedziała gdzie je wstawiać.
Ostatecznie młoda ma rację i to mój problem, żeby się z tym uporać.
Dodam jeszcze, bo nie wiem, czy o tym wspominałam, moje dziecko lubi matematykę, tak, tak, nie przesłyszeliście się. Najlepsze jest to, że ona dla relaksu zadania rozwiązuje i nie zamierzam narzekać z tego powodu, no, może jedynie w tej kwestii, że w mamusię to ona się nie wdała. :p
To bardziej po tatusiu, który matmę ogarnia całkiem dobrze, a na pewno lepiej niż ja.
Zapomniałabym wspomnieć, że w piątek wybrałyśmy się na oficjalne odpalenie instalacji świetlnej, którą zafundowali nam koszalińscy radni, czy kto tam o tym zdecydował. Instalacja podobno ładna, a do tego być może byłam w lokalnych mediach, o czym nie pochwaliłam się nikomu z rodziny i znajomych of course, bo i też nie było czym się chwalić. :p
No dobra, wszystko już zostało napisane, to ja się pożegnam, życząc Wam drodzy, dobrej nocki.
Cześć Wam, witajcie.
Czas leci jak oszalały, wrzesień minął, sama nie wiem kiedy, choć pewnie ku temu przyczyniła się wyjątkowo piękna pogoda i parę jeszcze innych kwestii, o których pozwolę sobie tu wspomnieć.
I oczywiście zaczęła się szkoła, a z nią wróciły lekcje, odrabianie zadań domowych i pierwsza lektura, padło na książeczkę Waldemara Cichonia "Cukierku, ty łobuzie". W tym miejscu muszę przyznać, że jest to naprawdę sympatyczna pozycja, przedstawiająca przygody kota Cukierka. To tak pokrótce.
Trochę Zuzka czytała, trochę posłuchałyśmy, coby wyrobić się przed zapowiadanym terminem, a pani dała dzieciakom cały miesiąc, ai tak znalazły się jednostki, które z jakichś powodów tematu nie ogarnęły.
Generalnie druga klasa, to już nieco wyższy level niż pierwsza, zatem i wymagania też ciutkę poszybowały w górę. Kartkówek jest jakby więcej, a i sprawdzianiki już były, ale z tych Zuzka wyszła całkiem dobrze.
Tymczasem ja, moi drodzy, przestałam zasilać grono bezrobotnych i żyć na tym tak przez niektórych znienawidzonym socjalu. Echh, gdyby chciało mi się walczyć z wtyczką NVDA do emotikonek, poleciałoby parę ironicznych buziek, ale mi się nie chce, to po pierwsze, a po drugie, cóż, dni mojego starego lapka są policzone, bo Katarzynka złożyła wniosek o dofinansowanie z aktywnego samorządu, wniosek ów został zatwierdzony i właśnie skierowany do realizacji, w związku z czym, pewnie niedługo już będę cieszyła się nowym sprzętem.
I generalnie ten wniosek właśnie w znacznym stopniu psuł mi humor we wrześniu, bo co chwilę musiałam coś poprawiać, dosyłać i takie tam, ale koniec końców, opłaciło się. Swoją drogą, nie byłam pewna, czy ten mój wniosek będzie pozytywnie jakkolwiek rozpatrzony, wszak byłam wówczas bezrobotna, choć w uzasadnieniu pozwoliłam sobie wspomnieć, że od września zaczynam pracę i chyba jednak to przeszło.
No dobra, nie będę doszukiwać się motywów osób, które ostatecznie zdecydowały o moim wniosku, najważniejsze, że odpowiedź jest z korzyścią dla mnie.
W październiku zaliczyliśmy też endokrynologa z Zuzą i wyniki się ładnie poprawiły, ale leki niestety z nią zostały.
Tak się zastanawiam, czy działo się coś jeszcze, ale chyba nie, poza tym było w miarę spokojnie, bez fajerwerków w każdym razie, choć emocje, których dostarczył mi SOW i ogólnie cały ten wniosek, wyczerpały limit na kilka najbliższych miesięcy.
Ach i jeszcze jedna rzecz notorycznie wyprowadzała mnie z równowagi, a mianowicie pióro wieczne, którym pisze moje dziecko, bo tak sobie szkoła wymyśliła. Aktualnie Zuzia ma już trzecie i naprawdę liczę , że to już ostatnie w tym roku. Poprzednie egzemplarze niestety wylewały atrament, co uniemożliwiało korzystanie z nich. Inna sprawa, że wkłady, czyli naboje albo jak kto woli – konwertery, które z uporem maniaka wciskali mi wszyscy sprzedawcy, są krótkie, zatem do pióra trzeba włożyć 2, żeby wszystko do siebie pasowało. Teraz jednak będę już mądrzejsza, bo w ostatnim egzemplarzu wykorzystano długi nabój i tego zamierzam się trzymać, nie dam sobie wcisnąć tego krótkiego gówna, które próbowali mi wciskać.
I tym oto akcentem zakończę mój wpis. Trzymajcie się moi drodzy, dobranoc.
A, bo kiedyś to było
Dobry, moi mili.
Co tam u Was? Gotowi na powrótdo szkół? Bo my, owszem, już nawet plecak na wtorek Zuza spakowała, bo mamy plan lekcji na stronie szkoły, w związku z czym wszystko jest jasne.
Ja jednak nie o tym, dziś naszła mnie pewna refleksja. Słuchałam piosenki "Mamo, córko" na blogu użytkowniczki Kasi. Nie będę interpretować tekstu i wyłuszczać co autor miał na myśli, ale tak pokrótce: tekst przedstawia dialog córki z matką, gdzie to córka opowiada mamie o swoim chłopaku, a mama próbuje wyperswadować go swojej latorośli z głowy, podając argument, że teraz są inne czasy, niż wtedy, gdy ona sama była młodą dziewczyną.
Otóż słuchając po raz wtóry tej piosenki, postanowiłam podzielić się z Wami swoimi przemyśleniami odnośnie czasów minionych, czy słusznie, czy nie, wszak podkreślać nie trzeba, choć pewnie znaleźliby się entuzjaści minionego ustroju, czego zaraz dowiodę.
Ile razy bym nie słuchała tej piosenki, a przyznam, że w tym konkretnym wykonaniu słucham jej dość często, uświadamiam sobie, jak to ludzie mają w zwyczaju upiększać minione czasy.
Jest to zresztą udowodnione, że własne dzieciństwo, lata młodości i ogólnie okres, który minął, wspominamy z sentymentem i rozrzewnieniem, jednocześnie twierdząc, że teraz to dopiero jest źle, beznadziejnie i jak tak dalej pójdzie, to panie, ten świat upadnie, bo na psy to cały czas schodzi, ale to, co teraz się dzieje to woła o pomstę do nieba. Dzieci nauczycieli nie szanują, uczyć się nie chcą, tylko te telefony i tablety i internet, ach i gry jeszcze, no tylko grają i te, bajki oglądają, no co to z tego panie wyrośnie, no co?
Takie mniej więcej słyszę biadolenie monitoringu osiedlowego, który przesiaduje na placu zabaw. Od razu jest, rzecz jasna, odniesienie, jak to dobrze było za komuny, praca była, mieszkanie było, dzieci nauczycieli słuchały i rodziców też, bo jakby nie słuchały, to raz i drugi dostałyby po pysku i sprawa byłaby zakończona, jeden z drugim już nie będzie pyskował. A nauczyciele? Jak trzeba było to linijką po łbie albo po łapach trzasnęli i żadnemu tam nie przyszłoby do głowy, żeby się w domu matce czy ojcu poskarżyć, bo jeszcze drugie tyle by oberwał.
Oj tak, słyszy się to i owo, jak to cudownie kiedyś było. Nagle jakoś tak się zapomina, że stało się w kolejce po artykuły pierwszej potrzeby, ale przecież było tak cudownie. Nieważne, że na kupno mebli czy innych dóbr można było czekać miesiącami, a nawet latami, nie, to gdzieś tam kryje się w mrokach niepamięci.
No dobrze, ja też wspominam swoje dzieciństwo i lata nastoletnie z sentymentem, ale nie porównuję za każdym razem czasów przebrzmiałych do teraźniejszości, bo to niczego nie zmieni, a życie przeszłością to nie jest dobry sposób na egzystowanie w tym świecie i czerpania z tej egzystencji garściami, pełnymi, czy też nie.
Ja rozumiem, że ludzie starsi generalnie nie nadążają za tym, co dookoła się dzieje, stąd pewnie chętniej zanurzają się we wspomnienia, być może dzięki takim retrospekcjom jest im łatwiej osadzić się w tu i teraz, zresztą nie wiem, jeszcze mnie to nie dotyczy, najlepiej spytajcie mnie o to za 30-40 lat, wtedy być może wam odpowiem, o ile dożyję, of course. 🙂
I tu przechodzę do kolejnej rzeczy, a mianowicie: mentalność ludzka, która nijak nie nadąża za biegiem wydarzeń i czasu w ogóle. Technologia pędzi do przodu, ścigając się z postępem, zmienia się narracja, a nasza mentalność zatrzymała się i zwyczajnie nie nadąża, bidulka zmęczyła się i musi odpocząć.
A gdyby tak ktoś chciał mi zarzucić, że mylę się z tą mentalnością, otóż nie, nawet mam przykład – my, niewidomi, postrzegani jesteśmy nadal jak kosmici, a przecież komuna dawno upadła, czasy się zmieniły, ale mentalność, proszę państwa, została jeszcze w tyle.
No dobra, chyba się wywnętrzyłam, więc mogę się pożegnać z Wami, mili moi.
Dobranoc zatem.
Cześć Wam, ludzie.
Już któryś raz zabieram się do tego wpisu i za każdym razem coś mi nie pasuje, ale co? Nie wiem, nie podoba mi się i tyle. 🙂
Żywię nadzieję, że to już ostatnie podejście i na tym zakończę.
Jak wiecie Zuzka rozpoczyna nowy etap: witaj szkoło, ot co.
Nie będę ukrywać, jestem nieco zestresowana, zresztą nie ja jedna, bo Zuzka też się denerwuje, ale ona z zupełnie innych powodów, choć właściwie nie, coś tam jednak się pokrywa.
Obie np. martwimy się czy sobie poradzi w nowym środowisku, a ja dodatkowo – o odrabianie lekcji, bo mój stary pracuje na zmiany – tydzień na rano i kolejny na popołudnie, więc jakoś będziemy musieli rozwiązać sprawdzanie lekcji, czy wszystko odrobiła i czy pisze poprawnie. Da się to rozwiązać, bo na kilka pomysłów już wpadliśmy, niemniej lekki stres jest.
Kolejna sprawa to dostępność dziennika elektronicznego, u nas to ma być Vulcan, więc jeśli ktoś z Was ma jakieś doświadczenia z tą appką to fajnie byłoby, gdyby zechciał się podzielić jak to radzi sobie z VO.
Z nieoficjalnego źródła wiem, że Zuzka będzie w klasie 1C, czyli w baletowej, a wyszło tak, gdyż chciała być w klasie z koleżanką z osiedla. Przyznam, że taka opcja mi też odpowiada, bo nie będzie problemów z pożyczeniem zeszytów w razie choroby, czy innych nieprzewidzianych wypadków. Wiem, dość pragmatyczne podejście, ale na ogół takie właśnie mam. 🙂
Mogłabym próbować ją przenieść, ale z uwagi na fakt, że będzie miała nauczycielkę, którą rodzice dobrze oceniają, nie zamierzam tego robić.
Wyprawkę praktycznie skompletowaliśmy, brakuje nam tylko tornistra, bo ten moja sis ma kupić młodej na urodziny.
Naczytałam się o plecakach i tornistrach, dlatego ze względu na młody kręgosłup, wybieramy ten drugi.
Jak narazie Zuzka cieszy się z nowych zeszytów, kredek itd. ale mogę się założyć, że po pierwszym miesiącu będzie miała szczerze dość. 🙂
A właśnie, w temacie wpisu wspomniałam coś o Zuzankowej deklaracji i oto ona: otóż, moja córka zadeklarowała, że będzie najlepszą uczennicą w klasie.
Cóż, szczerze jej tego życzę, myślę jednak, iż młoda ma zadatki na osóbkę, która z nauką większych trudności mieć nie będzie i modlę się, żeby matematyka nie stanowiła dla niej problemu, bo o ile na poziomie podstawowym może będę mogła jej pomóc, to już na bardziej zaawansowanym – nie. 🙂
Dobrze, że mąż biegle posługuje się angielskim, więc w razie W będzie jej pomagał. Teoretycznie ja też z angolem dałabym radę, ale w praktyce, no mój stary jest w te klocki sporo lepszy ode mnie.
Najbardziej jednak przeraża mnie fakt, że w naszej szkole lekcje odbywają się w systemie dwuzmianowym i niekiedy wypadają absurdalnie późno, bo np. dzieciak idzie na 13:45 i kończy o 17:10. Jest to o tyle kłopotliwe, że te dzieciaki po południu są już nie tak skoncentrowane, jak rano, więc trudno wymagać, żeby byłyskupione jak należy. Inna sprawa, że trzeba jeszcze odrobić lekcje, co też małemu zmęczonemu umysłowi może sprawiać kłopot. Zresztą niech pierwszy rzuci kamień ten, kto od razu po szkole z werwą i ochotą godną lepszej sprawy, zabierał się za tak żmudne zadanie, jakim jest odrabianie pracy domowej.
Odłożyć tego nie można, wiadomo, bo najczęściej na drugi dzień dzieciak idzie do szkoły na 8, więc musi się przygotować i jeszcze wypocząć.
To tyle, jeśli o moje ogólnoszkolne obawy chodzi. Gdzieś tam z tyłu głowy czai się myśl, że nie będzie tak źle, że setki innych dzieci w tym systemie funkcjonuje i radzą sobie, więc moja Zuzia też sobie poradzi. Może teraz tylko to wygląda tak strasznie, a w praktyce okaże się całkiem zwyczajne i normalne.
Mimo, że jestem zestresowana, to staram się powoli oswajać temat i nie zakładać najgorszego, bo to z pewnością naszej trójce nie pomoże.
Żyję.
Cześć Wam, drodzy.
Co tam u Was słychać? W zasadzie to z grzeczności jeno pytam. 🙂
Jak napisałam w tytule: żyję. Ostatnio rzadko tu zaglądam, a wszystkiemu winien jest mój złom, do którego coraz mniej mam cierpliwości i jeszcze trochę, a wyrzucę go przez balkon. Lot będzie miał dość długi, bo z czwartego piętra, więc potłucze się nieszczęśnik, ale jakoś żal mi go nie jest. Było działać jak trzeba, to nie rozważałabym zderzenia z ziemią.
W sumie, gdyby nie fakt, że musiałam złożyć wniosek o 300+ to pewnie dalej zbierałby kurz, ale wiadomo, ktoś ten wniosek musiał ogarnąć.
Nieskromnie przyznam, że całkiem sprawnie poradziłam sobie z PUE ZUS i choć nadal nie lubię tej platwormy, to powoli się z nią, dogaduję, bo zaprzyjaźniam to zdecydowanie za duże słowo.
A co do złomu… Marzy mi się, żeby go wymienić, ale na dofinansowanie z Aktywnego Samorządu zapewne nie mam co liczyć, bo w 2016 dostałam, a poza tym chyba przeraża mnie zbieranie tych papierków, mam na myśli okulistę itd.
Poza tym moje dziecko zakończyło przedszkole, 23 czerwca byłam na uroczystości z tej okazji i muszę powiedzieć, że bardzo się wzruszyłam. Dzieciaki zatańczyły poloneza, belgijkę i jeszcze coś, czego nazwy nie pamiętam, pośpiewały trochę piosenek, powiedziały wierszyki, a ja popełniłam nagranie tego przedstawienia i niewykluczone, że je tu wstawię.
Do wybranej szkołyZuzka się dostała, wszak poszłam na łatwiznę i zapisałam ją do szkoły rejonowej, więc tak czy siak, przyjąć ją musieli. Spytacie dlaczego poszłam na łatwiznę? Bo szkołę mamy dwie przecznice dalej, dosłownie 5 minut drogi od domu, więc młoda będzie mogła sama bezproblemowo wracać, myślę, że to nastąpi koło drugiej klasy, bo w pierwszej jeszcze tego nie przewiduję.
Ach, pobrałam też ze szkolnej strony wyprawkę do pierwszej klasy i zaraz się przekonacie co musimy kupić.
A oto i rzeczona wyprawka:
WYPOSAŻENIE UCZNIA KLASY I
Przybory:
2 zeszyty 16 – kartkowe w kratkę,
zeszyt 32 – kartkowy w kratkę (do religii),
zeszyt 16 – kartkowy w kolorową linię,
teczka tekturowa z gumką,
piórnik: pióro, linijka, gumka, temperówka, klej w sztyfcie, nożyczki, 3 ołówki (jeden trójkątny),
kredki świecowe,
kredki ołówkowe,
farby plakatowe oraz 2 pędzle (mały i duży),
plastelina,
wycinanki,
blok rysunkowy z białymi i kolorowymi kartkami (format A4),
blok techniczny z białymi i kolorowymi kartkami (format A4),
patyczki do liczenia,
2 gumki recepturki.
Ponadto:
• strój gimnastyczny – ciemne spodenki (granatowe lub czarne), biała koszulka, białe skarpetki, obuwie sportowe na zmianę (halówki),
• strój galowy – biała bluzka i granatowa lub czarna spódnica, biała koszula i granatowe lub czarne spodnie.
I generalnie wszystko elegancko, tylko ja się pytam: dlaczego akurat białe skarpetki?
No tylko to jedno mnie zastanawia, bo reszta, wiadomo.
Pewnie jeszcze w lipcu zaczniemy kompletować zestaw pierwszoklasisty, bo później to się finansowo na dwa razy nie pozbieram, szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że porządny plecak/ tornister kosztuje koło 200 zł. Jedyny w tym plus, że książek nie musimy kupować.
To ogólnie tyle, oczywiście mogłabym napisać więcej, ale chyba mi się nie chce, to raz, a dwa, złom jeszcze działa, żadnego numeru tym razem nie odwalił, więc muszę kończyć, bo a nuż mu coś do łba, procesora znaczy się, strzeli i znów gotów się zawiesić w najmniej odpowiednim momencie.
A zatem dobranoc, Wam życzę.
Czas się wygrzebać
Cześć Wam, drodzy.
Ja wiem, strasznie dawno mnie tu nie było, bo prawie 2 miesiące, dlaczego spytacie? W marcu nie miałam zanadto czasu na poboczne pisanie, a momentami to na kompa nie mogłam patrzeć i najszczęśliwsza byłam z dala od niego.
Zdaje się, że jegomość dosłownie zrozumiał moją niechęć do siebie, bo postanowił się zepsuć i aktualnie działa na słowo honoru, bo w każdej chwili może przestać, a szczerze wolałabym, żeby tego nie zrobił, więc zanoszę modły do wszystkich Bogów, aby gadzina jednak postanowiła nie umrzeć na dobre.
I teraz przyznam się do czegoś, a mianowicie, ostatnio chodził mi po głowie pomysł, żeby bloga porzucić, ale na pomyśle się skończyło, ostatecznie postanowiłam tego nie robić.
Najbardziej jednak bolał mnie fakt, że nie mogę pisać tyle ile bym chciała, niemniej teraz to powinno się zmienić, chyba, że złom całkowicie odmówi posłuszeństwa i postanowi umrzeć już na dobre, a reanimacja nie będzie możliwa.
Wiem na pewno, że nie będę już pisać recenzji książek, bo za bardzo do tyłu jestem, jeśli o recenzowanie czegokolwiek chodzi, więc ta kategoria zniknie z czeluści bloga. Jedyne, co mogę w temacie książek powiedzieć, to ostatnio czytałam dużo Mroza, ogarnęłam całego Forsta i do końca Chyłkę. Nie jest to oczywiście pełen repertuar, bo jest tego więcej, np. "Nigdy" Kenna Foletta i tę pozycję gorąco polecam każdemu, jak i "Świat bez końca" tegoż autora.
A co poza tym? Ponownie się przejechałam na przyszłym pracodawcy, ale cóż, przełknęłam kolejną porażkę i tyle, głową muru nie przebiję, więc nie zamierzam popadać z tego powodu w czarną rozpacz, choć w pierwszej kolejności miałam na to ochotę, z drugiej jednak strony nie poprzestanę poszukiwań jakiegoś sensownego zajęcia. Dobrze, że rata kredytu poszła mi w górę tylko o 100 zł, co w porównaniu do znajomych, jest naprawdę niewielką kwotą.
Ach, posłuszeństwa odmówiły mi też słuchawki, które w grudniu kupiłam, Sancheisser za ponad 300 zł. No tu to już się wkurwiłam totalnie, bo takie rzekomo wytrzymałe miały być, a tu dupa zimna, się zjebały i co zrobisz, jak nic nie zrobisz? Mogę niby na gwarancję chyba oddać, ale pewnie i tak mi jej nie uznają, więc nie wiem czy jest o co kopię kruszyć.
Zapisałam też moją jedyną do szkoły. Teraz tylko pozostaje mi zanieść te wszystkie formularze w formie papierowej i czekać do jakiej klasy ta moja gwiazda się dostanie, bo dostać się musi do szkoły z rejonu.
A wczoraj miałam zebranie w przedszkolu, na którym dostałam ogólną ocenę, jeśli chodzi o gotowość szkolną Zuzanny. Młoda wypadła naprawdę świetnie i kurczę, jestem z niej dumna, ale wcale niespokojniejsza, bo dalej się zastanawiam jak ona sobie w tej szkole poradzi.
Odkryłam też parę fajnych rzeczy, np. naturalną serię z Ziai, z którą bardzo się polubiłam, a dziś kupiłam sobie wymarzoną skórzaną spódniczkę, a ponieważ zawsze chciałam taką mieć, to radość jest podwójna.
Na tym zakończę ten wpis o niczym, pożegnam się z Wami tymi oto słowy:
dobranoc,
pchły na noc,
karaluchy
pod poduchy,
a szczypawki
pod ławki.
Rozdział trzy – Elhim.
Nie powiem, bo tym razem pisało się dość ciężko. A dlaczego? Pisać raczej nie muszę, wszak każdy wie zapewne. Z drugiej jednak strony doszłam do wniosku, że porzucając swoje pasje i to, co robimy, nie przyczynimy się do poprawy sytuacji, a skoro poprzez takie czy inne działania możemy się oderwać, to dlaczego tego nie zrobić? Przecież pomoc możemy nieść w inny sposób.
No dobrze, to teraz oddaję głos moim bohaterom.
Rozdział trzeci
Elhim
Drobne gałązki pękały pod stopami Elhima. To jak łamanie kości. Pomyślał książę i uśmiechnął się. Lubił patrzeć na cierpienie innych, ale jeszcze bardziej uwielbiał je zadawać.
Pierwszy raz zabił mając dwanaście lat i od tamtej pory stało się to jego nową pasją.
Poza tym zabijał głównie niewolników i swoje liczne kochanki, choć nie wszystkie, jak na razie jedną zostawił przy życiu, gdyby nie fakt, że była z nim w ciąży, pewnie też by się jej pozbył.
Nie wykluczał jednak, że tak właśnie postąpi, pozbędzie się balastu w dogodnym momencie. Dziecko i tak wychowa jego matka, nie pozwoli, żeby te północne idiotki miały jakikolwiek wpływ na rozwój potomka.
Jego uwagę zwrócił jakiś ruch na prawo. Uśmiechnął się. Pierwsza ofiara schwytana.
Gwizdnął przeciągle, przywabiając Sworę ulubionych psów. Zdecydował, że pozwoli im zająć się pojmaną zwierzyną.
Psy zaczęły szczekać i węszyć, szczerząc kły.
Elhima ogarnęło zadowolenie gdy zobaczył wiszącą tuż nad ziemią kobietę. Była to ta sama niewolnica, która wzbraniała mu wejść do komnat jego nałożnicy.
Książę podszedł do niej powoli i spojrzał na nią z góry.
– Panie, błagam. –
Niewolnica zanosiła się płaczem, lecz on był obojętny na czyjekolwiek łzy, ba, takie mazgajenie się irytowało mężczyznę.
Zbliżył się do niej i kopnął ją w twarz. Jego oblicze rozjaśnił uśmiech, usłyszawszy pękające kości. Z nosa ofiary pociekła krew, zalewając jej oczy.
Ofiara krzyknęła, lecz oprawca tylko się roześmiał, a kilka minut później psy rozszarpały jej gardło.
Mężczyzna jeszcze chwilę przyglądał się jak jego Swora pożywia się ludzkim mięsem. Zasłużyły sobie na odrobinę rozrywki. Patrzył na nie z dozą czułości i ciepła, tak, jak nigdy nie patrzyłby na niewolników, czy też ludzi w ogóle.
Chwilę później dołączyli do niego kompani, przyjaciele z lat dziecięcych, Urah i Amir. Obaj uśmiechali się szeroko. Dopiero wtedy zauważył, że za sobą ciągną troje pojmanych niewolników, dwóch młodych chłopców i dziewczynę.
– Próbowali uciec, wydawało się im, że mogą nas wywieść w pole, rozumiecie? Nas. –
Urah śmiał się do rozpuku, poklepując się po udach.
– Dobra robota, bracie. –
Powiedział z uznaniem książę, klepiąc przyjaciela po ramieniu.
Psy zakończyły ucztę, lecz ich wzrok padł na nowo przybyłe ofiary.
– Nie tym razem, moje kochane. –
Młody mężczyzna pogłaskał największego psa i wezwał niewolnika opiekującego się psiarnią.
Oczy księcia rozbłysły, a psiarczyk struchlał, bo pojął co planuje jego pan.
– Bierzcie go. –
Psy, rządne krwi, opadły nową ofiarę, a Elhim pławił się w jej krzykach. Pozwolił sobie na chwilę rozkoszy, ich nieludzkie wrzaski sprawiały, że czuł się mocniejszy, to było coś, co powodowało że nie był tylko jednym z wielu synów swojego ojca, w tym momencie miał siłę i władzę nad innymi.
Dzień chylił się ku końcowi, a wysokie drzewa rzucały coraz dłuższe cienie. Las zaczynał pogrążać się w mroku.
– Rozpalmy ogień i zjedzmy coś. –
Zaproponował Urah, przywiązując niewolników do drzewa.
– Doskonały pomysł, przyjacielu, zjemy, wypijemy trochę wina i zabawimy się. –
Książę był rad, zgłodniał już, a i napić się też miał ochotę.
Urah odszpuntował bukłak z winem i podał go księciu. Ten pociągnąwszy długi łyk, beknął przeciągle.
Lekki wiatr zaszemrał w listowiu, a jego lodowaty podmuch sprawił, że Elhim owinął się płaszczem. Z niecierpliwością przyglądał się Amirowi, który usiłował wzniecić ogień.
– Przydałby się jakiś obdarzony, nie musiałbym męczyć się z rozpalaniem. –
Sarknął, usiłując rozdmuchać płomień.
– Poczekaj bracie, jak zostanę sułtanem będę ścigał obdarzonych jak innych, w końcu są takimi samymi ludźmi jak pozostali, nie ma więc powodu, żeby mieli jakiekolwiek przywileje. –
Obaj kompani przyklasnęli jego słowom, najwidoczniej ściganie obdarzonych im też się spodobało.
Las pogrążył się w ciemności i gdyby nie ogień, książę nie widziałby wiele.
– Co zrobimy z tamtą trójką? –
Spytał Urah, wskazując kciukiem na przywiązanych do drzewa ludzi.
Elhim mlasnął językiem z zadowoleniem.
– Z dziewczyną możemy się zabawić, a z nimi. –
Umilkł, próbując oś wymyśleć.
– Na razie niech patrzą, później się zobaczy. –
Dodał zadowolony, że wpadł na tak doskonałe rozwiązanie.
– Ty pierwszy książę? –
Spytał Urah, odwiązując dziewczynę, która zaczęła krzyczeć i wierzgać.
– Chętnie ją poskromię. –
Elhim przejął inicjatywę, uciszywszy niewolnicę kopniakiem w brzuch.
Gubernator Tessal rzucił się na dziewczynę z taką pasją, że kilka pchnięć wystarczyło, by dziewczyna zaczęła silnie krwawić.
Zatracił się w gwałcie, zapominając o całym świecie, dopiero Amir odważył się mu przerwać.
– Elhimie, przybył niewolnik z pałacu. –
Początkowo książę nie zarejestrował słów przyjaciela, dotarło do niego dopiero po chwili, że ktoś, coś mówił.
– Co? –
Uniósł się na rękach. Dziewczyna pod nim zaczęła się wić, lecz nie zwrócił na to uwagi.
– Przybył niewolnik z pałacu, twoja matka, panie, go przysłała z wiadomością, że masz syna. Sułtanka prosi też, byś raczył wrócić, by zobaczyć potomka. –
Elhim był tak zamroczony, że zgodził się, choć w innych warunkach mógłby wpaść w szał, że ktokolwiek mu przerywa.
Puścił ofiarę, a ona odpełzła pod drzewo, łkając po cichu. W powietrzu unosiła się metaliczna woń krwi.
– Wracamy, ale zostawcie tu psy, niech mają trochę uciechy. –
Powiedział, naciągnąwszy spodnie.
– Chociaż mam pomysł, odwiążcie tych niewolników. –
Amir spojrzał na przyjaciela z konsternacją.
– Mam pomysł, pozwolimy im uciec. –
Wyjaśnił książę, uśmiechnąwszy się paskudnie.
– Ale panie, jak to? –
Urah był równie zbity z tropu, bo gapił się na księcia z szeroko rozwartymi ustami.
– Zaraz zobaczycie. –
Amir odwiązał niewolników, nie szczędząc im razów.
– Uciekajcie, no już! –
Krzyknął książę, a im nie trzeba było dwa razy powtarzać. Trójka ludzi pobiegła w głąb lasu, prosto w nieprzeniknioną ciemność.
– Naprawdę chcesz ich puścić, panie? –
Spytał Amir z niedowierzaniem.
– Żartujesz? Wy dwaj zostaniecie w lesie i za dwie godziny puścicie za nimi psy, niech mają jeszcze trochę zabawy. –
Obydwóm mężczyznom mina zrzedła, nie mieli ochoty bezczynnie tu siedzieć. Zrozumiał. Podrapał się po głowie.
– Weźcie sobie jego i zróbcie z nim co chcecie, a ja wracam do zamku. –
Powiedział wskazawszy kciukiem młodego posłańca i wskoczywszy na konia.
Ostatnia rzecz, którą usłyszał, był wrzask męczonego niewolnika.
Gdy przybył do pałacu, matka na niego czekała.
– Ilu tym razem wykończyłeś? –
Spytała, posławszy mu beznamiętne spojrzenie.
– Niech pomyślę, pięcioro, tego, którego wysłałaś z wiadomością, zostawiłem Urahowi i Amirowi, żeby się też zabawili. –
Sułtanka nic nie powiedziała, lecz on poczuł się nieswojo. Zawsze tak czuł się przy tej kobiecie. Miał wrażenie, że matka w gruncie rzeczy nim pogardza. Chętnie by się jej pozbył, ale dobrze wiedział, że zostałby przeklęty, gdyby ją zabił.
Inna sprawa, że mógłby ją odesłać do ojca, nie mogłaby się sprzeciwić jego woli, gdyby tak postanowił.
– Wykąp się, hamam jest już gotowy. –
Rzuciła, odchodząc.
Poczuł się jak śmieć pod wpływem jej wzroku i nienawidził się za to. Nigdy nie lekceważył
jej próśb. Wolał myśleć, że są to prośby, a nie rozkazy, choć nazywanie ich w ten sposób to był czysty eufemizm.
W kąpieli usługiwały mu trzy śliczne niewolnice. Miał wielką ochotę zabawić się z nimi, doszedł jednak do wniosku, że może zrobić to później.
– Chcę, żebyście przyszły w nocy do moich komnat. –
Powiedział, przywdziewając szaty.
– Wszystkie. –
Dorzucił, nie zauważywszy żadnej reakcji. Dostrzegł na ich twarzach przerażenie, ale nie przejął się tym specjalnie, w końcu od tego były, aby zaspakajać jego potrzeby i fantazje.
Matka czekała na niego w salonie kawowym, a obok niej stała młoda rudowłosa kobieta. Nowa niewolnica? Nie, z pewnością ta niewolnicą nie była.
– Masz syna, powinieneś iść go zobaczyć, a poza tym ktoś musi zanieść informację twojemu ojcu, powinien wiedzieć, że urodził się jego pierwszy wnuk. –
Matka wyglądała na dumną, lecz stojąca obok niej kobieta sprawiała odmienne wrażenie, na jej twarzy malował się strach i cierpienie, niewykluczone więc, że sułtanka, chcąc skłonić ją do wykonania swoich rozkazów, mogła ją ubiczować.
– Przynieś tu dziecko. –
Rzuciła do niewolnicy stojącej za drzwiami.
Dziewczyna odeszła szybkim krokiem ku komnatom nałożnicy.
– A ty, obdarzona, przeniesiesz się do Adei i poinformujesz sułtana o narodzinach jego wnuka. –
Jego matka spojrzała na kobietę, a w jej dłoni zmaterializował się bicz.
Młoda obdarzona skinęła tylko głową, zacisnąwszy mocno szczęki.
Elhim musiał stwierdzić, że była naprawdę ładna jak na Hakobriankę, być może zawdzięczała to złocistorudym włosom, a może swojej magii.
W drzwiach salonu stanęła niewolnica z noworodkiem na rękach.
Sułtanka przywołała ją skinieniem dłoni i odebrała jej dziecko, a dziewczyna wycofała się na swoje miejsce.
– Elhimie, to jest twój pierwszy syn. –
Powiedziała matka podniosłym tonem. Książę spojrzał na dziecko, lecz nie wzbudziło ono w nim żadnych uczuć. Dziecko to dziecko, tyle. Chłopiec nawet nie był do niego podobny, urodę miał typowo północną. Był tak samo bezbarwny jak jego matka, która owszem, miała w sobie coś pociągającego, ale brakowało jej wyrazistości.
– Dziecku trzeba nadać imię i to jest twoje zadanie, Elhimie. –
Odezwała się sułtanka. Książę zmrużył oczy w namyśle. Imię dla małego księcia.
Nie miał pojęcia jak ma nazwać to małe, pomarszczone niemowlę. Dlaczego ono przypomina tych północnych mięczaków? Powinno być podobne do niego, mieć ciemną czuprynę, czarne jak węgle oczy i oliwkowy odcień skóry.
Podrapał się w policzek i sapnął z irytacją.
Nie miał żadnych uczuć dla potomka, ten chłopiec był mu całkowicie obojętny.
Popatrzył na jego małą buzię. Najchętniej oddałby noworodka swoim psom. Nie obchodziło go, że to jego syn, dziedzic tronu, przecież mógł mieć mnóstwo innych dzieci.
Sułtanka spojrzała na niego ponaglająco.
Wzdrygnął się. No tak, jako ojciec musiał nadać mu imię, tylko jakie.
– Może Noah, po jego wielkim dziadku. –
Matka skinęła głową, akceptując wybór.