Cześć, witajcie w ten lipcowy wieczór. U mnie jest gorąco, a u Was? Wprawdzie deszczyk popadał nawet, ale to jak na lekarstwo.
Ja jednak nie o tym.
Wczoraj spojrzałam na datę ostatniego wpisu i uświadomiłam sobie, że było to już ponad miesiąc temu, ale o tym też nie będę pisać, bo dziś, drodzy Państwo, opowiem Wam o moich naleśnikarskich umiejętnościach, a raczej o ich braku, o którym bardzo długo byłam przekonana.
Naleśniki od zawsze stanowiły moją kulinarną piętę achillesową i w najśmielszych nawet snach nie przypuszczałam, że kiedykolwiek opanuję ich smażenie, bo trzeba Wam, drodzy, wiedzieć, że u mnie głównie o smażenie się rozchodzi.
Zrobienie ciasta nie jest czynnością nastręczającą jakichś większych trudności. Przepisu tu podawać nie będę, z grubsza wszędzie jest podobny, różnią się pewnie proporcje i ewentualne zastępniki – zamiast mleka krowiego np. roślinne jakieś albo woda gazowana – o takim patencie też słyszałam, ale nie wiem, nie próbowałam.
Mąkę, rzecz jasna też można zastąpić – choćby orkiszową albo gryczaną ewentualnie ryżową. Podobno z kokosowej raczej nie wychodzą, lecz też nie próbowałam, więc pewności nie mam, bo może ktoś ma patent jak dobre naleśniki z mąki kokosowej uważyć.
Z grubsza chodzi jednak o produkty i proporcje, ale jedno jest pewne – mąka, mleko i jajka – to składniki podstawowe.
Żyłam więc sobie z przekonaniem, że naleśniki to nie jest coś, co w najbliższym czasie opanuję. Miałam tę pewność, bo kilka razy zabierałam się do zrobienia ich, lecz efekt był więcej niż marny. Zazwyczaj wychodził jeden, góra dwa, a reszta – dno i wodorosty – proszę Państwa. No tak to wyglądało.
W końcu doszłam do wniosku, że zostawiam to w cholerę, bo i tak nie nauczę się ich smażyć. Generalnie szkoda było produktów, prądu, gazu i mojego czasu.
Odpuściłam, ale niech Wam nie przyjdzie do głowy, że zrobiło mi się lepiej z tego powodu. No nie zrobiło się lepiej, bo cały czas drażniła mnie myśl, że to nie jest tak, że się nie da, bo prawie wszystko się da, no, chyba, że parasola w dupie otworzyć, tego akurat chyba się nie da. 🙂
Ach i jeszcze trafiał mnie jasny szlag, że to babcia, jak przyjedzie, smaży młodej naleśniki.
I tak oto miałam motywację, żeby jeszcze raz z nimi powalczyć i tym razem wyszłam zwycięsko w tym starciu, bo tym sposobem pokonałam moją kulinarną zmorę. Teściowa dość skutecznie pomogła mi opanować smażenie i od kilku miesięcy sama chętnie zabieram się za naleśniki, które obie z Zuzą uwielbiamy.
Nie są one oczywiście takie ładne, okrągłe i kształtne jak u osób widzących, są raczej dość brzydkie, niekształtne, nierówne itd. ale smakują mojemu dziecku i to jest najważniejsze w tym wszystkim.
Jeśli o moją metodę smażenia chodzi to nie jest ona jakaś specjalna.
Najpierw na patelni rozgrzewam odrobinkę oleju, a po chwili wylewam porcję ciasta. Ja używam takiej chochli do nalewania zupy, ewentualnie łyżki do sosów – jest bardziej płaska od chochelki i w kształcie troszkę takiego jaja, przynajmniej ta moja.
Następnie czekam sobie aż naleśnik się zetnie. Stopień zesmażenia sprawdzam delikatnie palcem i kiedy nie ma już na wierzchu surowego ciasta, zabieram się za przewracanie i robię to tak: do prawej ręki biorę dość cienką drewnianą łopatkę, którą następnie wsuwam pod naleśnika. Lewą ręką przytrzymuję patelnię, żeby nie latała po całej kuchence. Z tą łopatką kombinuję tak, żeby znalazła się na środku spodu naleśnika, u mnie jednak sposób z drugą łopatką przytrzymującą od góry nie działa, mam wrażenie, że nie kontroluję patelni i nie czuję jakoś tego naleśnika. Nie wiem jak jaśniej to wytłumaczyć, ale tak jest, tak więc, jeśli muszę, to przytrzymuję lekko tego naleśnika z góry palcem, po czym unoszę lekko łopatkę i obracam nadgarstek i pozbywam się zawartości z łopatki.
Tak mniej więcej to u mnie wygląda. Oczywiście nie jest to sposób pozbawiony wad, bo czasem można się lekko poparzyć, ale to jedyny minus, który zauważyłam.
Myślę jednak, że nie w metodzie wykonania pies jest pogrzebany, ważna jest również konsystencja ciasta, żeby nie lało się za mocno, albo, żeby nie okazało się za gęste i to też nie do końca jest tak, że konsystencja zaważy na wszystkim, bo moim zdaniem najważniejsze to próbować do skutku i znaleźć własny sposób na przewracanie, bo jestem pewna, że to ono w wielu przypadkach stanowi największy problem.