Cześć, ludzie.
Właśnie zdałam sobie sprawę, jak dawno nie zaglądałam na tego bloga, choć kilka podejść zrobiłam, żeby coś napisać, ale nie było to ani konstruktywne, ani sensowne, a pisanie o niczym uważam za bezcelowe.
Nie, żebym teraz miała do powiedzenia nie wiadomo co, ale chyba więcej, niż na przykład w kwietniu czy maju.
Zacznę więc referować, co też ciekawego i nieciekawego w ostatnim czasie miało miejsce.
Maj minął bez fajerwerków, nie działo się nic szczególnego, pomijając zastraszająco dużo wolnych dni od szkoły. 😏 Ach, wymieniłam szczoteczkę soniczną na magnetyczną, to, jeśli o zakupy chodzi. Muszę przyznać, że dla mnie szczoteczka magnetyczna okazała się odrobinę lepsza od sonicznej, po prostu moje zęby odrobinę przypominały o swojej obecności po użyciu tej drugiej, w związku z czym postanowiłam znaleźć coś innego.
Teraz za to jest z nimi zdecydowanie lepiej, a ja nie cierpię po każdym prawie umyciu paszczęki. 😉
Czerwiec, a jeśli czerwiec, to wakacje, moi drodzy. Och, jak ja bardzo czekałam na ten moment, jak miałam już dość szykowania śniadań do szkoły, które dość często wracało do domu w takim stanie, w jakim je spakowałam. Jakże czekałam na moment, gdy nie będę musiała przez pół godziny dobudzać śpiącej snem kamiennym istoty. Czekałam, czekałam i się doczekałam, a teraz? A teraz, to już chcę, żeby nadszedł wrzesień. 😀 Nie, żeby było jakoś strasznie, nie jest, ale w pewnym momencie dzieciaki najzwyczajniej w świecie zaczynają się nudzić, jak to gdzieś usłyszałam – za dużo, to i świnia nie chce. 🙂
Ale ponieważ mamy już sierpień, można więc powiedzieć, że zleci, nim się obejrzymy i dzieciarnia wróci do szkolnych ławek.
W czerwcu byłyśmy też w kinie – padło na „W głowie się nie mieści 2” – w tym miejscu przyznam, że był to całkiem ciekawy film, choć miałam wrażenie, że główna bohaterka Riley, która ma lat 13, w rzeczywistości została pokazana jako powiedzmy jedenastolatka. Co jednak ciekawe, moje odczucia podziela spore grono osób, którym dane było obejrzeć tę produkcję.
Lipiec minął pod znakiem średnio aktywnym, dziecko pojechało z dziadkami na kilka dni nad morze, a ja odpoczywałam i tęskniłam jednocześnie, co oczywiście nie wyklucza się wzajemnie. 😊
Teraz stan powyższy jest praktycznie identyczny, bo młoda wyjechała na tydzień do dziadków, więc znów łapię oddech od macierzyństwa, no tak w połowie. 😊
Pomijając kwestie wakacyjne – auto nam umarło i może można było je jeszcze reanimować, ale mój stary uznał, że zasadniczo nie ma sensu, wszak w przyszłym roku skończyłoby 20 lat, do uzyskania miana zabytku zabrakło mu sześciu. :)😊
A co u żółwika? Żółwik miewa się całkiem dobrze, choć odrobinkę wybredny się robi, a mianowicie: nadeszła pora, żeby świeże zielsko zastąpić suchym i co na to nasza Oshee? A ona na to, że jeść nie będzie i od teraz jest strajk głodowy. Zapomniała tylko bidulka, że ona może nawet tydzień nie jeść i w niczym to jej nie zaszkodzi. 😊 Cóż, jeśli jej się wydaje, że wygra ze mną, to może się mylić – ze mną nie, ale mój stary to co innego, z nim ma spore szanse wygrać.
Nie wspomniałam też, że w miniony piątek po raz kolejny – a dokładniej to trzeci – wybrałyśmy się na przejażdżkę kolejką wąskotorową, która jedzie z Koszalina do Rosnowa. Swoją drogą, polecam, jeśli będziecie w okolicy, bo wrażenia są całkiem ciekawe, a i jezioro Rosnowskie też jest całkiem przyjemne. Jedyny minus ostatniej wyprawy był taki, że jechała lokomotywa spalinowa, z której niemożebnie jechało spaloną ropą, czy innymi tam spalinami. Smród był do tego stopnia, że całe ubranie – z włosami włącznie, nieziemsko cuchnęło. Może byłoby inaczej, gdybyśmy wybrali wagon zamknięty, no, ale nam w otwartym jechać się zachciało, no to mieliśmy, co mieliśmy. W tym miejscu możecie zapytać o poprzednie przejażdżki, wtedy nie śmierdziało? Owszem, ale to był parowóz, a dym węglowy jednak jest chyba mniej tłusty, albo mniej uciążliwy – może tak.
Cała kolejka jest zabytkowa – wagony mają coś koło 100 lat – parowóz chyba też, co do lokomotywy spalinowej – nie wiem, może jest młodsza, ale do czego zmierzam – otóż, gdy tylko wejdę do tego wagonu, to załącza mi się czarny humor. Jeśli dobrze pomyślicie, zgadniecie dlaczego. Pisać tego nie będę, bo może urażę czyjeś uczucia itd. Ale wy możecie w komentarzach dzielić się swoimi przemyśleniami, a jeśli nie w komentarzach, cóż, są jeszcze inne kanały komunikacji. 😀
W lipcu kupiłam też czajnik z regulacją temperatury i muszę przyznać, że świetnie się sprawdza do różnych herbat typu biała, zielona itd. Jest to zakup, który śmiało mogę umieścić w tegorocznej trójce najlepszych.
Nie napisałam wam jeszcze, co już wkrótce, a właściwie to już, zaczyna mi spędzać sen z powiek i pewnie będzie mi go spędzać przynajmniej do maja 2025. I w tym miejscu myślę, że nietrudno się domyśleć, chodzi o I Komunię Świętą mojej córki. Nie chodzi mi nawet o kasę, bo tę uzbieramy, ani nawet o salę, wszak siostrzyczka już mi ją załatwiła, nawet nie o sukienkę/ albę. Nie, nawet to wszystko razem wzięte tak mnie nie przeraża jak nauka tych wszystkich modlitw. Nie chodzi oczywiście o te najbardziej podstawowe, ale choćby taki Skład Apostolski albo 5 Przykazań Kościelnych – wiem, że tego da się nauczyć, ale to nie zmienia faktu, że to mi przypadnie w udziale. Będę musiała poszperać za jakimś katechizmem dla dzieci pierwszokomunijnych, w jakimś pdfie czy innym txt, bo inaczej tego nie widzę, a może inaczej, widzę to bardzo marnie i wcale nie chodzi o naukę na pamięć u mojego dziecka, bo wiem, że ona to ogarnie, ale muszę mieć kontrolę nad tekstem, no, taki mój kaprys, bo przecież mogłabym polegać na tym, co czyta młoda, ale chyba nie o to mi chodzi.
Zasadniczo, to tyle, zdaje się nic więcej godnego uwagi nie mam do powiedzenia.
Zatem pożegnam się, nie wiem kiedy się odezwę po raz kolejny, może wcześniej niż później, a może jak zwykle.
Autor: Kat
Cześć, Drodzy.
Nie będę ukrywać, że mam problem jak zwykle z tytułem tego wpisu, co nie stanowi żadnego novum, wszak to dość często mi się zdarza, bo o ile z treścią posta problemu raczej nie mam, jeśli już wiem o czym chcę pisać, to z nazwaniem go już jak najbardziej.
Ale – wiem, że od "Ale" zdania się nie zaczyna, wybaczcie zatem – ja o zupełnie czym innym chciałam.
Zacznijmy od tego może, że od 18 marca w tym domu zamieszkał żółw stepowy – Testudo Horsfieldi – nazwany Oshee. W związku z tym pewna część wpisu będzie poświęcona Oshee właśnie.
Sama pielęgnacja, czy też opieka nad stworem nie stanowi jakiegoś mega poświęcenia, co nie oznacza, że jest to zwierzę bezobsługowe, zresztą nie ma takiego, więc…
Zacznijmy od tego, że o 7:00 włączamy lampy – UVkę i grzewczą, w międzyczasie szykuję zwierzowi jedzonko, na które zazwyczaj składają się świeże rośliny obficie występujące o tej porze roku. Do ich zbierania dotrę później, bo pewnie ciekawiście kto i jak je zbiera.
Do śniadanka żółwiowego obowiązkowo dodaję wapń – u mnie jest to sepia w proszku, choć taką do pogryzania też w terrarium Oshee posiada. Wapnia nigdy nie jest za mało, więc dostaje je do każdego posiłku.
W następnej kolejności zajmuję się basenem – myję i wlewam świeżą wodę. Woda to jest to, co muszę niekiedy wymienić kilka razy dziennie, żeby była świeża i bez niespodzianek. Oh, nie wspomniałam o jednej, naprawdę istotnej kwestii. Otóż spryskuję jeszcze podłoże, zazwyczaj przed włączeniem lamp. Chodzi o to, żeby w terrarium wystąpiło coś na kształt porannej rosy.
W zasadzie to tyle, jeśli chodzi o ogarnięcie żółwika. W tak zwanym międzyczasie kontroluję podłoże i basenik, a także jedzonko i jeśli zachodzi potrzeba, to usuwam to czy owo, co można nazwać ubocznymi produktami przemiany materii.
Kilka razy w tygodniu – zazwyczaj 3 – Oshee zażywa kąpieli, chodzi o to, żeby gadzinkę nawodnić i wspomóc jej i tak wybitnie wolną przemianę materii. W zasadzie wystarczyłoby wykąpać ją raz w tygodniu, ale ponieważ jest to młodziutki żółwik, trzeba jej zapewnić odpowiednie nawodnienie i wilgotność w mieszkanku. Zresztą uważa się w środowisku zajmującym się hodowlą tych zwierzaków, że młodym osobnikom żyjącym w niewoli trzeba zapewnić wyższą, niż dorosłym – wilgotność. Chodzi o to, żeby uniknąć piramidowania skorupy, ale o tym coś więcej napiszę innym razem. Na szczęście Oshee kąpiel lubi, ale jak wspomniałam we wcześniejszym wpisie – na własnych zasadach. Śmiałam się do Zuzy, że ona ma jakiś zegar wbudowany czy coś, bo gdy minie pół godziny, to dziewczyna próbuje nawiać z miski, co nie jest znowu takie proste, bo ranty są śliskie i średnio wysokie, choć zakładam, że gdyby były bardziej chropawe, to ucieczka mogłaby się powieść, a tak, cóż, nie bardzo.
Co do jedzenia – panna nie jest jakoś wybitnie wybredna – pochłania wszystko, co dostanie, no, może z wyjątkiem suszu, z tym trochę jakby jej nie po drodze, ale z przyzwyczajaniem do suszonego, to latem walczyć zaczniemy,póki co, korzystamy ze świeżynek.
Takie świeżynki w znacznym stopniu zbieram do spółki z Zuzą i mężem. On na ogół przynosi rośliny z pola za swoim biórem w pracy, choć to pewnie niedługo się skończy, ale ja nie o tym. Natomiast team Katarzyna i Zuzanna chodzi do parku i tam zbiera, co trzeba.
Pewnie teraz spytacie jak po ślepemu rozpoznawać niektóre rośliny? Sposobów jest kilka: popierwsze: aplikacje – temu sposobowi jednak najmniej ufam, ale czasem się zdarza, choć rzadko. Po drugie: wiedza własna – na szczęście kilka roślin rozróżnić potrafię, to też wiem co zbieram. Po trzecie: grupa na facebooku poświęcona żywieniu żółwi. Wystarczy zrobić zdjęcie interesującej rośliny, wrzucić na grupę i chwilkę poczekać. Nie ukrywam, że nauczenie się tych roślin stanowi dla mnie swojego rodzaju wyzwanie, ale ukrywać nie będę, że wszystkie opanować trudno będzie, bo zdarza się, że bardzo są do siebie podobne, choćby taki bodziszek łąkowy i jaskier, przy czym ten drugi jest trujący dla żółwi, a ten pierwszy – nie. Niemniej dajemy radę ze zbieraniem i raz w tygodniu – najczęściej w niedzielę – robimy sobie wypad do parku, żeby coś tam uszczknąć z roślinności. Na szczęście znalazłyśmy miejscówkę bogatą w chwaściory, a ponieważ jest to średniej wielkości wzgórze, to mamy pewność, że psy tam się nie zapuszczają.
Odnośnie do charakteru naszej Oshee, bo każde zwierzę jednak posiada swój niepowtarzalny charakter – cóż, nadal przychodzi do Zuzi, gdy tylko pojawi się przy terrarium, lubi, gdy karmi się ją z ręki, jest ciekawska, chętnie obserwujeprzez szybę co się wokół dzieje. Kąpać się lubi, ale na własnych zasadach, nie przepada za kwiatami mniszka lekarskiego, ale łodyżkami i liśćmi nie pogardzi, no tylko te kwiatki. 🙂
Ok, o żółwiu to już chyba wszystko napisałam, jedynie dodam, że opieka nad tym stworem jest po ślepemu całkiem możliwa i nie stanowi większych problemów.
Co do innych kwestii – zimno jest i to tak cholernie, a zważywszy, że kilka tygodni temu temperatury dobijały w Koszalinie do dwudziestki, to cóż, organizm doznaje szoku termicznego. 🙂
Cały czas pracuję nad zwiększeniem ilości wypijanej wody, bo nie ukrywam, jest to moja bolączka, której nijak nie potrafię zmienić, choć teraz zdaje się, że powinno się udać. Mój problem polega na tym, że nie lubię wody niegazowanej. Oczywiście o tym wiem od dawien dawna, ale ponieważ niespecjalnie mam ochotę taszczyć codziennie butelki z gazowaną, to kupiłam Soda Stream, z czego nie tylko ja jestem zadowolona, bo pozostali członkowie tej rodziny – również, nawet Zuza od czasu do czasu lubi sobie wodę zagazować, ale gazowanej ze sklepu nie wypije za żadne skarby świata.
Przeczytałam też kilka ciekawych książek, między innymi – autorstwa Pierre Bordage "Paryż – Lewy Brzeg", która zalicza się do kanonu Metro2033, powiem tylko tyle w jej temacie – jest mroczna, brutalna, a "Metro2033" Gluchovskiego przy niej to bajka na dobranoc, a przynajmniej na mnie takie wrażenie zrobiła.
Na dziś to tyle, nie pozostaje mi nic innego, jak tylko pożegnać się z Wami, dobranoc zatem, trzymajcie się ciepło.
Co marzec przyniósł
Cześć, witajcie
Czy wiosna już do Was zawitała? Ciepło się zrobiło? Bo u mnie nieszczególnie. Temperatura oscyluje ostatnio w granicach 10 stopni i to tyle w zasadzie. A, prawda, deszczowo też jest, jak to mówią, dzień bez deszczu, to dzień stracony. Właściwie nie wiem czy wszyscy tak mówią, ale wiem, że na pewno ja.
🙂
Jak wiecie, pod koniec lutego za tenczowy most pobiegła nasza koszatniczka, co spowodowało, że zrobiło się strasznie pusto bez tego biegającego w kołowrotku uroczego gryzonia, który sadzi bobki na odległość najmniej metra, lubi pohałasować w nocy i ma uroczy, długi ogonek z pędzelkiem na końcu. Teraz ciekawostka – otóż koszatniczka potrafi odrzucić ogon, ale w przeciwieństwie do ogona jaszczurki, ten się nie regeneruje. Dzieje się tak w momencie zagrożenia, gdy silniejszy drapieżnik ucapi koszatniczkę za ogon. To też dotyczy ludzi, gdyż jest to dość płochliwe zwierzątko, choć wierzcie mi, że na odległość potrafi zgrywać bohatera. Biada jednak temu, kto będzie miał bliskie spotkanie trzeciego stopnia z koszatniczymi zębami. Serdecznie i szczerze nie polecam. Ja, of course, tę wątpliwą przyjemność miałam, to nawet kilkukrotnie.
To małe urocze stworzonko ząbki ma nie od parady. Ostre są i cienkie, co powoduje, że rany od koszatniczkowego uzębienia są głębokie i niejednokrotnie potrafią się paskudzić i trudno goić. W koszatniczkowym światku krążą legendy, jakoby zdarzało się nawet, że potrzebny okazywał się antybiotyk.
Jak wiecie, aby wypełnić pustkę postanowiliśmy zaopiekować się kolejnym zwierzątkiem i padło na żółwia. Przyznam się wam, że dawno dawno temu, w odległej galaktyce Katarzynka miała żółwia stepowego o imieniu Kleofas, choć koniec końców okazał się Kleopatrą. Dostałam go, gdy miałam 7, góra 8 lat, czyli był to początek lat 90-tych, a wtedy można było od tak kupić sobie gadzinkę i męczyć ją do woli. Tak, nie boję się tego określenia, że posiadanie żółwia w tamtym okresie, gdy dostęp do wiedzy był marny, było męczeniem zwierzęcia. Dodam jeszcze, że w kwestii dostępu do wiedzy to nie jest tak, że nie było go z braku internetu, nie nie, to zupełnie nie to, po prostu wtedy o żółwiach wiedziano bardzo mało, albo o zgrozo, nie wiedziano nic.
Dlatego jeszcze pokutuje wiele mitów, które radośnie sobie krążą wśród chodowców tych zwierzaków.
O tym jednak innym razem, wszak nie jest to tematem tego posta, prawda? 🙂
Niemniej nie da się ukryć, że edukacja żółwiowa pochłonęła mnie bez reszty, a ja do tego stopnia się wciągnęłam, że z wielkim trudem przeczytałam jakąkolwiek książkę, bo większość wolnego czasu poświęcałam na czytanie forów internetowych w temacie żółwi. W pewnym momencie miałam wrażenie, że po przyswojeniu dawki tylu informacji zrobiłam się głupsza niż byłam dotychczas, kiedy jednak tę wiedzę usystematyzowałam w głowie, okazało się, że nie jest ze mną tak źle i coś tam już wiem i nawet mogę błysnąć od czasu do czasu.
Druga sprawa, że to też nie jest tak, że nagle uważam, że zjadłam wszystkie rozumy i czuję się doskonale wyedukowana na temat żółwi, śmiem twierdzić, że to, co wiem, to wierzchołek góry lodowej, a ile jeszcze jest pod powierzchnią? No właśnie, pewnie całkiem sporo.
Nie ukrywam, że zdobywanie tej wiedzy dało mi mnóstwo satysfakcji, ale też odrobinkę mnie przerażało, szczególnie, gdy przyszło do wyboru lamp – grzewcza i uVB. Im więcej o oświetleniu czytałam, tym większy mętlik miałam i to właśnie na tym skupiłam się najbardziej, bo jest to naprawdę istotny element żółwiowego życia w niewoli, a jeśli mamy mu zapewnić warunki podobne do tych naturalnych, to musimy włożyć naprawdę sporo wysiłku, żeby tak się stało.
Generalnie przygotowania – teoretyczne i praktyczne zajęły prawie miesiąc, bo musieliśmy kupić terrarium, te nieszczęsne lampy, podłoże, miseczkę na jedzonko, basenik, zorganizować kryjówki itd.
Finał natomiast miał miejsce w zeszły poniedziałek, a żółwinka znalazła się w domu koło godziny 16, gdy z Zuzią przyniosłyśmy ją do domu w dużej torbie termicznej, bo transporter, który miały koszatniczki ktoś wziął i wyrzucił, a tym kimś był mój mąż jedyny. Inna sprawa, że było tak zimno, że nie jestem pewna, czy transporter spełniłby swoją funkcję, wszak nie ogrzałby stwora, a gadziny są stworzeniami zmiennocieplnymi. Ostatecznie torba termiczna spisała się więcej niż dobrze i żółwinka Oshee zamieszkała w wyszykowanym dla niej terrarium.
Dlaczego Oshee, spytacie? Bo uwielbiam ten napój izotoniczny, poza tym sama nazwa jest miła dla ucha, a i w razie, gdyby żółwinka jednak okazała się żółwiem, to zmieniać nie będzie trzeba, wszak jest to imię dość neutralne.
Z otrzymanego cites wynika, że nasza Oshee urodziła się 5 października 2022 r. tak więc ma niespełna półtora roku, a zatem to taki trochę wiek poniemowlęcy chyba.
Ogólnie początkowo była wystraszona, ale nie jakoś bardzo. Najtrudniejsza dla niej chyba okazała się środa, bo wtedy tylko spała, nic nie zjadła, nawet do baseniku nie weszła, kiedy jednak kryzys minął, mała jakby się rozbestwiła i zaczęła dokazywać coraz bardziej, do tego stopnia, że dziś po wyłączeniu lamp, zamiast iść spać, to urządzała sobie spacerki po terrarium, bo dlaczego nie? Do tego zaczęła jeść aż miło, co z jednej strony cieszy, ale z drugiej – możliwe, że trzeba będzie zrobić dzień głodówki i ja teraz całkiem serio mówię, choć nie jestem pewna, czy u na tyle małych żółwików już można jednodniową głodówkę wprowadzić.
Do tego, gdy tylko Zuzia podejdzie do terrarium, mała jest już przy szybie i wyciąga główkę w jej stronę, ale mnie to chyba nie lubi jeszcze za bardzo. 🙂
A co poza tym? Zuza odwiedziła endokrynologa, na szczęście tarczyca ładnie się trzyma, a kolejna wizyta za pół roku. Natomiast 14 marca odbyła się promocja szkoły, w związku z czym moje dziecko występowało i dawno nie widziałam, żeby aż tak była zestresowana.
W sumie to chyba tyle, raczej już nic mądrego dzisiaj nie napiszę, a zatem pożegnam się ładnie, życząc Wam dobrej nocy.
Cześć drodzy.
Od dawna zabieram się za napisanie czegoś, może nie będzie to nic wybitnie konstruktywnego, ale coś tam jednak się wyłoni z czeluści mojego umysłu, wsza, drugą połowę lutego mamy, prawda?
Koło 10 stycznia wybrałam się z moją jedyną na "Akademię Pana Kleksa", nie będę opisywała samej fabuły filmu, wszak już inni to zrobili, zaznaczę tylko, że miałam zamiar skorzystać z aplikacji Kino Dostępne, która to aplikacja, jak wiadomo, umożliwia oglądanie filmu z audiodeskrypcją. Odpaliłam appkę zgodnie z instrukcją i co? I co? I gówno, chce się powiedzieć. Internet miałam tak słaby, że samo ad pobierało się chyba z 15 minut. A niby w galerii Forum sale kinowe są na pierwszym piętrze, co jednak nie przeszkadza, żeby ten głupi internet wziął i umarł. Nie ukrywam, że uwielbiam wyprawy do galerii z moim dzieckiem, szczególnie, że coraz fajniej robi się z nią zakupy. Ale ale, Katarzyno, ty o czym innym zupełnie miałaś.
No właśnie nieszczęsna "Akademia Pana Kleksa" – o swoich wrażeniach niewiele opowiem, bo nie powalił mnie ten film na kolana, sam Ambroży Kleks sprawiał wrażenie pozbawionego mocy sprawczej, jakiś taki mało poradny się wydawał, a jedynie, co dobrze mu wychodziło, to wzdychanie "A to feler", choć nie, jedno mi się podobało, a mianowicie "Ale" zamieniamy na "Więc". I tak naprzykład: "Chciałabym się nauczyć smażyć naleśniki, ale denerwuję się, że mi nie wyjdą", a konstrukcja natomiast powinna być następująca: "Chciałabym nauczyć się smażyć naleśniki, więc zacznę ćwiczyć, żeby mi wyszły smaczne".
Tak można z wieloma rzeczami, ale nie chce mi się za bardzo ich wymyślać, wybaczcie, źle spałam ostatniej nocy, a i dziś zrobiłam sobie małe tourne po mieście i nogi w dupę mi włażą.
Ale wracając do Kleksa: mojej Zuzce podobał się do czasu, przestał, gdy Wilkusy wkroczyły do akcji i całego nie obejrzałyśmy, bo młoda się bała, więc wyszłyśmy jakieś pół godziny przed końcem.
Pierwszy tydzień ferii, które u nas wypadły w pierwszej turze, młoda spędziła z dziadkami, a ja oglądałam seriale na Netfliksie, tak, tak, ja oglądałam seriale, co nie jest niczym zwyczajnym, bo to się zdarza góra raz w roku. I między innymi obejrzałam Forsta, co okazało się straszliwym rozczarowaniem, bo z książkowym Forstem, to on za wiele wspólnego bynajmniej nie miał.
Ja wiem, że to adaptacja i takie tam, zresztą po "Wiedźminie" to mogłam się spodziewać wszystkiego i nie powinnam być jakkolwiek zaskoczona. Ogólnie ten tydzień obijałam się niemożebnie, co wcześniej raczej rzadko mi się zdarzało.
Drugi tydzień okazał się paskudny, jeśli o pogodę chodzi, więc praktycznie siedziałyśmy w domu.
9 lutego do kina wybrałyśmy się na premierę filmu "Emma i Czarny Jaguar" – film opowiada o przyjaźni łączącej tytułową Emmę z równie tytułowym czarnym jaguarem o imieniu Hope. Kiedy dziewczyna dowiaduje się, że w dżungli, w której niegdyś mieszkała wraz z rodzicami, dochodzi do masowego wywozu zwierząt, a dni Hope są policzone, postanawia reagować wbrew woli swojego ojca. Mama dziewczynki została zabita przez kułsowników, gdy zaczęła bronić praw zwierząt. Córka natomiast chce iść śladami matki. W pościg za niepokorną Emmą wyrusza jej nauczycielka biologii, co ciekawe, kobieta opiekuje się niesprawnym jeżem Jerzym. Jest to naprawdę cudowny film, już dawno nie oglądałam nic tak wzruszającego, bo nie raz łezka mi się w oku zakręciła. Zuzi również bardzo się podobało, ale tego w sumie mogłam się spodziewać. Najbardziej jednak zaskoczył mnie pan przy kasie, kupowałyśmy jakieś przekąski i pan oznajmił, że na drugi raz będzie lepiej jak kupię bilet w kasie, bo wtedy zapłacę tylko za siebie, a Zuzia, jako opiekun będzie mogła wejść za darmo. oczywiście miałam ochotę zaraz sprostować, że opiekuna to ja nie potrzebuję, ale co ja się będę produkować, kiedy za mną kolejka coś jakby się wydłużać zaczęła i zapewne nikt nie byłby zachwycony, gdybym zaczęła wdawać się z panem w potyczki słowne. Dodam, że chodzimy do Multikina, bo jakoś nam bardziej po drodze niż do Heliosa.
Tyle o kinie, a nie nie, zaraz, 29 lutego ma premierę druga część Diuny, na którą może i poszłabym z mężem mym jedynym, ale nie pójdę, bo wątpię, żebym rozumiała zbyt wiele, a sam kontekst to trochę mało, żeby cieszyć się wrażeniami. Co jednak najgorsze, albo wkurzające, to dubbing w ukraińskiej wersji językowej będzie, a w polskiej, chyba nie. No szlag mnie trafia i krew zalewa, że nawet w tej kwestii traktuje się nas jak obywateli drugiej kategorii. Nie zrozumcie mnie źle, ja naprawdę rozumiem ciężką sytuację ludności ukraińskiej, sama pomagałam, jak tylko mogłam, ale trochę z tym przegięli, tak uważam.
W marcu idę z mężem na stand up Wiolki Walaszczyk i bardzo się na to cieszę, wszak trochę rozrywki niedziecięcej matce też jest potrzebne.
Mówiłam Wam, że w styczniu kupiłam AirPodsy? Nie? No to Mówię: kupiłam AirPodsy pro, które? Cóż, te z usb C. Tyle musi Wam wystarczyć, bo za cholerę nie pomnę jaki to one tam numer miały.
W niedzielę natomiast umarła nasza koszatniczka, co jest tym smutnym akcentem tego wpisu, bo byliśmy z nią bardzo związani. Najmocniej tę stratę przeżywa Zuzia, tak więc zaczęliśmy poszukiwania nowego przyjaciela rodziny i tym razem postanowiliśmy dać dom stworzeniu, które pożyje nieco dłużej.
Córa chciała królika, ale przy całej sympatii do tych zwierzaków nie jestem przekonana, szczególnie, że króliś, jak to króliś, kabelki pogryźć lubi, mebelkami też nie pogardzi, a do biegania potrzebuje więcej przestrzeni niż kosza, której wystarczyło udostępnić przedpokój i łazienkę, z uszakiem taki numer nie przejdzie. Psa nie chcemy, bo ja nie przepadam za lizaniem, a i sierść w każdym zakamarku jakoś mnie przeraża, a ostatecznie pewnie to ja i stary musielibyśmy ze stworem wychodzić, więc odpada. Kot też, bo moja alergia jest zbyt silna, wiem, że są sfinksy i inne maine Coony, czy tam Devon Rexy, ale one z kolei trochę kosztują, ostatecznie stanęło na żółwiu – stepowym czy greckim, a może egipskim – nie wiem jeszcze, ale mój pan mąż stwierdził, że terrarium sam może ogarnąć, zostanie więc zakup lamp i różnych żółwich gadżetów, ale co najważniejsze, samego żółwika.
Ja wiem, że żółw to może dość mało kontaktowe stworzenie, że bardziej do obserwacji się nadaje, ale cóż, lata temu miałam stepka i wcale nie był taki nudny, jakby się mogło wydawać. Wbrew pozorom jest to ciekawskie stworzenie, które lubi się tu i ówdzie zakopać, a i podkopik zrobi, jeśli tylko taką możliwość dostanie.
Poza tym, w przeciwieństwie do królika, nie śmierdzi, czego o tym pierwszym powiedzieć nie można.
No dobrze, to chyba tyle, wszak nie wiem czy jest coś, o czym chciałabym napisać, pozdrawiam i trzymajcie się.
Dawno w tej kategorii nic nie było, ale ostatnio zrobiłam coś, co jest banalnie proste, a przy tym niezwykle popularne, szczególnie do hoddogów, burgerów i fastfoodów wszelkiej maści, ale okazuje się, że równie dobrze sprawdzi się do ziemniaków, makaronu czy pierogów – ruskich, z mięsem, szpinakiem itd.
Mowa o prażonej cebulce of course. Jak już wyżej napisałam – jest bardzo prosta w przygotowaniu, choć wymaga poświęcenia jej około pół godzinki.
Czego będziemy potrzebować, żeby taką cebulę sobie przyrządzić?
Kilka główek cebuli – może być biała, czerwona, cukrowa, lub czosnek cebula. Rozmyślnie nie piszę ile, wszak każdy robi według własnych potrzeb, podpowiem jednak, że warto zrobić jej więcej.
Najważniejsze już mamy i co dalej? Spytacie? Już wyjaśniam
Około 500ml oleju,
około czterech łyżek mąki pszennej – najlepiej typ 450 – tortowa, ale w żadnym wypadku nie krupczatka,
płaska łyżeczka soli.
To tyle ze składników, jednak musimy zaopatrzyć się w patelnię z grubym dnem i wysokim rantem, a także cedzak do wybierania gotowej cebulki i ręczniki papierowe.
Przygotowanie: cebulę kroimy w kostkę, nie musi być bardzo drobna wsypujemy do miski i dodajemy do niej mąkę, po czym suchymi dłońmi obtaczamy ją w tejże mące. W tym czasie na patelni rozgrzewamy olej i może to potrwać kilka minut, ja nawet wynalazłam sposób, jak po ślepemu sprawdzić stopień nagrzania, po prostu wrzuciłam mały kawałek cebuli – zaczęło skwierczeć, a ów kawałeczek wypłynął.
Kiedy już olej mamy dobrze rozgrzany, wrzucamy naszą cebulę, która całkowicie musi zanurzyć się w tłuszczu. Smażymy na średnim ogniu, często mieszając. I tak, moi Drodzy, jakieś dziesięć minut. Kiedy cebulka się zrumieni, płomień można zmniejszyć i nadal często mieszając smażymy, aż cebulka zrobi się brązowa, a jej konsystencja będzie bardziej chrupiąca i podobna do płatków Kornflakes. Cały proces może zająć około pół godziny. Początkowo też myślałam, że nie będę w stanie określić stopnia wysmażenia, ale nie było z tym większego problemu.
Następnie cedzakiem wybieramy z tłuszczu usmażoną cebulkę i układamy ją na ręcznikach papierowych, żeby osączyć ją z tłuszczu.
Tak przygotowaną cebulkę przesypujemy do wyparzonego słoika i solimy.
W zależności od wysmażenia możemy ją przechowywać w lodówce, gdy jest bardziej złocista i miękka, kiedy natomiast jest bardziej w konsystencji Kornflakes można ją przechowywać w szafce, szczelnie zamkniętą. W pierwszym wariancie zaleca się ją z użyć w ciągu dwóch, trzech tygodni, natomiast drugi pozwala na przechowywanie jej nawet do kilku miesięcy.
Hej, Drodzy. Jak spędzacie jutrzejszego sylwestra? Na domóweczce, czy może jakaś grubsza impreza się kroi? U mnie domówka, jak od wielu już lat, ale nie jest mi źle z tego powodu. Częściowo żarełko jakieś ogarnęłam, trunek też się znajdzie, choć w moim wypadku to trunki bezalkoholowe, które swoją drogą lubię, szczególnie, że od tych z procentami jakoś nie odbiegają. Nie żebym miała wybitne doświadczenie, bo z trunków free, piłam grzańca galicyjskiego i piwo.
Ale ale, ja tu o trunkach, a o czym innym miało być, tak więc do brzegu, Katarzyno, do brzegu.
Początek minionego roku, w zasadzie do marca, upłynął pod znakiem złamanego mężowskiego małego palca u stopy i jak wiecie, miałam wtedy przemożną ochotę zamieszkać pod mostem. Do dziś nie mogę wyjść z podziwu dla siebie samej, że ten okres przetrwałam bez większego uszczerbku na psychice. 🙂
Pierwsza klasa mojego dziecka, jawiąca się początkowo, jak koszmar spędzający sen z powiek, nie okazała się znowu taka straszna, a powiem więcej, jest całkiem spoko i pominę tu nasz system edukacji, bo o tym ze spokojem raczej mówić się nie da.
W lipcu, gdy małż miał dwutygodniowy przestój w pracy, zrobiliśmy gwieździe pokój, z którego jest całkiem zadowolona, a i sam remont przebiegł wyjątkowo szybko i bez większych niespodzianek.
W minione wakacje miałam również okazję podróżować naszą koleją, a konkretnie to Intercity, a trzeba Wam wiedzieć, że ostatni raz pociągiem na trasie dłuższej niż 50 km, jechałam, będąc w ciąży. Nie powiem, bo całkiem przyzwoicie się jechało, nawet moje dziecko polubiło pociągi. Pod koniec sierpnia, a więc na ostatnią chwilę, nie bójmy się tego stwierdzenia, podjęłam wreszcie decyzję, że składam wniosek o dofinansowanie do sprzętu elektronicznego z aktywnego samorządu i ów nieszczęsny wniosek, jak i cały SOW spędzał mi sen z powiek i przyprawiał mnie o ból głowy, palpitacje serca i niemal o apopleksję.
Cały proces ciągnął się do grudnia, ale koniec końców, dofinansowanie otrzymałam, stając się posiadaczką nowego kompa, który też budzi we mnie mordercze instynkty, a także monitora brajlowskiego, Brailliantem zwanym. Swoją drogą, kto dał mu taką nazwę, toż język można sobie na niej połamać, to raz, a dwa, mogłaby służyć jako doskonały test na sprawdzenie trzeźwości, bo nie wiem, czy po pijanemu można ją bez trudu wypowiedzieć. Kiedy tylko otrzymałam rzeczony monitor, ogarnął mnie pusty śmiech, gdy dotarło do mnie, że nie ma do niego instrukcji czy to w brajlu, bądź na płycie. Dobrze, że sam w sobie nie jest on jakoś skomplikowany, ale muszę się jeszcze ogarnąć w używaniu go w konfiguracji z kompem i telefonem, ale powoli i z tym się ogarnę, wszak mam go niespełna miesiąc. I o najważniejszym nie wspomniałam. Od września jestem człowiekiem pracującym, co z uwagi na dodatkowy zastrzyk gotówki, bardzo mnie cieszy. Ten stan rzeczy potrwa przynajmniej do końca przyszłego roku, a ja mam nadzieję, że może odrobinkę dłużej, choć aż tak w przyszłość nie będę wybiegać.
Czy mijający już rok obfitował w jakieś jeszcze wydarzenia, o których warto wspomnieć? Możliwe, choć w tej chwili sobie ich nie przypominam.
Cóż, nie będę się dłużej rozpisywać, chciałabym Wam tylko życzyć jeszcze szczęśliwego nowego roku, niech będzie lepszy od 2023, niech spełnią się Wam te pragnienia, których sobie sami życzycie.
P.S. Tak jeszcze dodam na koniec, bo akurat teraz mi się przypomniało.
Koleżanka Zuzki widziała moją liijkę, której ogarnianiem byłam zajęta, gdy do nas przyszła.
Z tego, co wiem, spytała mojej córki do czego to służy, to jej Zuza powiedziała, że jest to urządzenie do czytania brajlem tego, co brajlem napisane nie jest. Myślę, że dość trafnie to ujęła i w możliwie najprostszy sposób wytłumaczyła koleżance.
Dobra, teraz to naprawdę już koniec. Dobrej nocki.
Witajcie, drodzy.
Zimę piękną mamy, a ja nie zamierzam narzekać na śnieg, co mnie samą zaskakuje, nie wiem dlaczego tak się dzieje, możliwe, że zbyt mało jest białego gówna. Owszem, trochę go leży, ale bywało więcej.
Listopad minął, co bardzo mnie cieszy, bo ciągnął się niesamowicie, a pewnie zresztą nie tylko u mnie, ten miesiąc powoduje stan zbliżony do depresyjnego. Czy w tym czasie zadziało się coś szczególnego? Raczej nie, tyle tylko, że 14 listopada podpisałam w końcu umowę, przy czym pozbyłam się skrzętnie gromadzonej gotówki, co trochę zabolało, ale bolałoby bardziej, gdybym musiała wyłożyć 100 procent tej kwoty. Aktualnie czekam sobie na sprzęt. Nie będę ukrywać, że cierpliwym człowiekiem, to ja nie jestem, nie nie, a tylko ja wiem, że cały ten aktywny samorząd kosztuje mnie już sporo cierpliwości, a o nerwach to już nie wspomnę nawet. Ponieważ kwota dofinansowania wyniosła ponad 10 tysiączków, to musiałam jeszcze pofatygować się do CUS, bo w Koszalinie odeszli od OPS na rzecz centrum usług społecznych, właśnie, o czym wspominam tak gwoli wyjaśnienia. Zapytać możecie w tym miejscu, po co do tegoż urzędu się fatygowałam? Ano weksel podpisać, coby do głowy mi nie przyszło ów sprzęt spieniężyć. Nie nie, spokojnie, nie zamierzam niczego spieniężać, ale oni tego wiedzieć nie muszą, stąd kolejne zabezpieczenia na wypadek. :p
Do tego mój ekspres wziął i umarł, choć nie tak do końca, bo umarł jedynie system do spieniania mleka, a ponieważ nie jest to sprzęt, który kosztował krocie, więc nie jest mi go jakoś szkoda, inna sprawa, że w wielu opiniach czytałam, że jest to najsłabszy punkt ekspresów tej firmy i o ile espresso robi świetne, o tyle mojej ukochanej latte już nie zrobi. Ostatecznie więc dostanie go moja mama, która espresso uwielbia, a ja postanowiłam wystosować do Mikołaja apel o kawiarkę elektryczną i spieniacz do mleka, też elektryczny of course. Ktoś w tym miejscu mógłby spytać, dlaczego takie, bądź co bądź, dziwaczne rozwiązanie? Że z pewnością lepiej byłoby kupić ekspres automatyczny i po sprawie.
Teoretycznie może i tak, ale jak wiemy teoria swoje, a praktyka to zupełnie co innego.
W tym wypadku wcale nie musiałabym pozbywać się mojego ekspresu, a jedynie dorobić się spieniacza do mleka, problem jedynie w tym, że mam za mało miejsca, żeby oba urządzenia trzymać. I żleby nie było, to też nie jest tak, że się nie da dokumentnie, bo nie da się, to parasola w dupie otworzyć, zapewne jakoś bym tak zakombinowała, że ten dodatkowy sprzęt znalazłby swoje miejsce, ale to spowodowałoby, że moja przestrzeń robocza znacznie by się zmniejszyła, to raz, a dwa, moja i tak mała kuchnia wyglądałaby na straszliwie zagraconą, a tego chcę uniknąć, stąd takie, a nie inne rozwiązanie. Kolejny argument za, to koszta, wszak automat swoje też kosztuje, a ja właśnie wydrenowałam swoją kieszeń na aktywny samorząd, tak tylko przypominam.
No to skoro malkontenci przyjęli wymówkę, to idziemy dalej.
Jakiś czas temu odkryliśmy wspólną, rodzinną pasję, a mianowicie: lego star wars. Nie mamy jeszcze wybitnej kolekcji, ale coś tam już jest i tak posiadamy: imperialną maszynę kroczącą, dość dużą, a Paweł z Zuzką składali ją zaledwie 3 dni, statek imperialny TIE, statek Dartha Vadera, z figurek natomiast jest Luke Skywalker, Chewbacca, pilot maszyny kroczącej, dwóch szturmowców, C3PO i 2 jakieś takie imperialne droidy.
Namiętnie kupuję młodej gazetkę Lego Star Wars, a ona dzięki temu szlifuje czytanie, no, przynajmniej nie muszę jej do tego zachęcać zanadto, bo lektury, to wiadomo.
Aktualnie Zuzia czyta "Przygody dziesięciu skarpetek", obie stwierdziłyśmy jednogłośnie, że Cukierek był ciekawszy.
Poza tym moje dziecko odkryło w sobie malarskie zacięcie. Sama namalowała nocny pejzaż, co według tych, którzy obraz widzieli, wyszło bardzo ładnie.
Jeśli zainteresowania nie miną, to możliwe, że coś w tym kierunku zadziałamy, wszystko jednak zależy od Zuzanny i jej chęci, bo wiadomo jak jest w tym wieku, upodobania zmieniają się z prędkością światła, a ty, biedny rodzicu, musisz nadążyć.
Muszę też hamować moje rodzicielskie zapędy do nadmiernego pomagania młodej w nauce. W piątek pani zadała dzieciakom do napisania list i koniecznie chciałam jej w tym pomóc, praktycznie ułożyłam za nią treść listu, na szczęście młoda dość szybko sprowadziła mnie na ziemię, twierdząc, że ona chce samodzielnie go napisać, bo inaczej to nigdy nie nauczy się budować poprawnych zdań, a jedyne, o co zapyta, to o przecinki, żebym jej powiedziała gdzie je wstawiać.
Ostatecznie młoda ma rację i to mój problem, żeby się z tym uporać.
Dodam jeszcze, bo nie wiem, czy o tym wspominałam, moje dziecko lubi matematykę, tak, tak, nie przesłyszeliście się. Najlepsze jest to, że ona dla relaksu zadania rozwiązuje i nie zamierzam narzekać z tego powodu, no, może jedynie w tej kwestii, że w mamusię to ona się nie wdała. :p
To bardziej po tatusiu, który matmę ogarnia całkiem dobrze, a na pewno lepiej niż ja.
Zapomniałabym wspomnieć, że w piątek wybrałyśmy się na oficjalne odpalenie instalacji świetlnej, którą zafundowali nam koszalińscy radni, czy kto tam o tym zdecydował. Instalacja podobno ładna, a do tego być może byłam w lokalnych mediach, o czym nie pochwaliłam się nikomu z rodziny i znajomych of course, bo i też nie było czym się chwalić. :p
No dobra, wszystko już zostało napisane, to ja się pożegnam, życząc Wam drodzy, dobrej nocki.
Cześć Wam, witajcie.
Czas leci jak oszalały, wrzesień minął, sama nie wiem kiedy, choć pewnie ku temu przyczyniła się wyjątkowo piękna pogoda i parę jeszcze innych kwestii, o których pozwolę sobie tu wspomnieć.
I oczywiście zaczęła się szkoła, a z nią wróciły lekcje, odrabianie zadań domowych i pierwsza lektura, padło na książeczkę Waldemara Cichonia "Cukierku, ty łobuzie". W tym miejscu muszę przyznać, że jest to naprawdę sympatyczna pozycja, przedstawiająca przygody kota Cukierka. To tak pokrótce.
Trochę Zuzka czytała, trochę posłuchałyśmy, coby wyrobić się przed zapowiadanym terminem, a pani dała dzieciakom cały miesiąc, ai tak znalazły się jednostki, które z jakichś powodów tematu nie ogarnęły.
Generalnie druga klasa, to już nieco wyższy level niż pierwsza, zatem i wymagania też ciutkę poszybowały w górę. Kartkówek jest jakby więcej, a i sprawdzianiki już były, ale z tych Zuzka wyszła całkiem dobrze.
Tymczasem ja, moi drodzy, przestałam zasilać grono bezrobotnych i żyć na tym tak przez niektórych znienawidzonym socjalu. Echh, gdyby chciało mi się walczyć z wtyczką NVDA do emotikonek, poleciałoby parę ironicznych buziek, ale mi się nie chce, to po pierwsze, a po drugie, cóż, dni mojego starego lapka są policzone, bo Katarzynka złożyła wniosek o dofinansowanie z aktywnego samorządu, wniosek ów został zatwierdzony i właśnie skierowany do realizacji, w związku z czym, pewnie niedługo już będę cieszyła się nowym sprzętem.
I generalnie ten wniosek właśnie w znacznym stopniu psuł mi humor we wrześniu, bo co chwilę musiałam coś poprawiać, dosyłać i takie tam, ale koniec końców, opłaciło się. Swoją drogą, nie byłam pewna, czy ten mój wniosek będzie pozytywnie jakkolwiek rozpatrzony, wszak byłam wówczas bezrobotna, choć w uzasadnieniu pozwoliłam sobie wspomnieć, że od września zaczynam pracę i chyba jednak to przeszło.
No dobra, nie będę doszukiwać się motywów osób, które ostatecznie zdecydowały o moim wniosku, najważniejsze, że odpowiedź jest z korzyścią dla mnie.
W październiku zaliczyliśmy też endokrynologa z Zuzą i wyniki się ładnie poprawiły, ale leki niestety z nią zostały.
Tak się zastanawiam, czy działo się coś jeszcze, ale chyba nie, poza tym było w miarę spokojnie, bez fajerwerków w każdym razie, choć emocje, których dostarczył mi SOW i ogólnie cały ten wniosek, wyczerpały limit na kilka najbliższych miesięcy.
Ach i jeszcze jedna rzecz notorycznie wyprowadzała mnie z równowagi, a mianowicie pióro wieczne, którym pisze moje dziecko, bo tak sobie szkoła wymyśliła. Aktualnie Zuzia ma już trzecie i naprawdę liczę , że to już ostatnie w tym roku. Poprzednie egzemplarze niestety wylewały atrament, co uniemożliwiało korzystanie z nich. Inna sprawa, że wkłady, czyli naboje albo jak kto woli – konwertery, które z uporem maniaka wciskali mi wszyscy sprzedawcy, są krótkie, zatem do pióra trzeba włożyć 2, żeby wszystko do siebie pasowało. Teraz jednak będę już mądrzejsza, bo w ostatnim egzemplarzu wykorzystano długi nabój i tego zamierzam się trzymać, nie dam sobie wcisnąć tego krótkiego gówna, które próbowali mi wciskać.
I tym oto akcentem zakończę mój wpis. Trzymajcie się moi drodzy, dobranoc.
A, bo kiedyś to było
Dobry, moi mili.
Co tam u Was? Gotowi na powrótdo szkół? Bo my, owszem, już nawet plecak na wtorek Zuza spakowała, bo mamy plan lekcji na stronie szkoły, w związku z czym wszystko jest jasne.
Ja jednak nie o tym, dziś naszła mnie pewna refleksja. Słuchałam piosenki "Mamo, córko" na blogu użytkowniczki Kasi. Nie będę interpretować tekstu i wyłuszczać co autor miał na myśli, ale tak pokrótce: tekst przedstawia dialog córki z matką, gdzie to córka opowiada mamie o swoim chłopaku, a mama próbuje wyperswadować go swojej latorośli z głowy, podając argument, że teraz są inne czasy, niż wtedy, gdy ona sama była młodą dziewczyną.
Otóż słuchając po raz wtóry tej piosenki, postanowiłam podzielić się z Wami swoimi przemyśleniami odnośnie czasów minionych, czy słusznie, czy nie, wszak podkreślać nie trzeba, choć pewnie znaleźliby się entuzjaści minionego ustroju, czego zaraz dowiodę.
Ile razy bym nie słuchała tej piosenki, a przyznam, że w tym konkretnym wykonaniu słucham jej dość często, uświadamiam sobie, jak to ludzie mają w zwyczaju upiększać minione czasy.
Jest to zresztą udowodnione, że własne dzieciństwo, lata młodości i ogólnie okres, który minął, wspominamy z sentymentem i rozrzewnieniem, jednocześnie twierdząc, że teraz to dopiero jest źle, beznadziejnie i jak tak dalej pójdzie, to panie, ten świat upadnie, bo na psy to cały czas schodzi, ale to, co teraz się dzieje to woła o pomstę do nieba. Dzieci nauczycieli nie szanują, uczyć się nie chcą, tylko te telefony i tablety i internet, ach i gry jeszcze, no tylko grają i te, bajki oglądają, no co to z tego panie wyrośnie, no co?
Takie mniej więcej słyszę biadolenie monitoringu osiedlowego, który przesiaduje na placu zabaw. Od razu jest, rzecz jasna, odniesienie, jak to dobrze było za komuny, praca była, mieszkanie było, dzieci nauczycieli słuchały i rodziców też, bo jakby nie słuchały, to raz i drugi dostałyby po pysku i sprawa byłaby zakończona, jeden z drugim już nie będzie pyskował. A nauczyciele? Jak trzeba było to linijką po łbie albo po łapach trzasnęli i żadnemu tam nie przyszłoby do głowy, żeby się w domu matce czy ojcu poskarżyć, bo jeszcze drugie tyle by oberwał.
Oj tak, słyszy się to i owo, jak to cudownie kiedyś było. Nagle jakoś tak się zapomina, że stało się w kolejce po artykuły pierwszej potrzeby, ale przecież było tak cudownie. Nieważne, że na kupno mebli czy innych dóbr można było czekać miesiącami, a nawet latami, nie, to gdzieś tam kryje się w mrokach niepamięci.
No dobrze, ja też wspominam swoje dzieciństwo i lata nastoletnie z sentymentem, ale nie porównuję za każdym razem czasów przebrzmiałych do teraźniejszości, bo to niczego nie zmieni, a życie przeszłością to nie jest dobry sposób na egzystowanie w tym świecie i czerpania z tej egzystencji garściami, pełnymi, czy też nie.
Ja rozumiem, że ludzie starsi generalnie nie nadążają za tym, co dookoła się dzieje, stąd pewnie chętniej zanurzają się we wspomnienia, być może dzięki takim retrospekcjom jest im łatwiej osadzić się w tu i teraz, zresztą nie wiem, jeszcze mnie to nie dotyczy, najlepiej spytajcie mnie o to za 30-40 lat, wtedy być może wam odpowiem, o ile dożyję, of course. 🙂
I tu przechodzę do kolejnej rzeczy, a mianowicie: mentalność ludzka, która nijak nie nadąża za biegiem wydarzeń i czasu w ogóle. Technologia pędzi do przodu, ścigając się z postępem, zmienia się narracja, a nasza mentalność zatrzymała się i zwyczajnie nie nadąża, bidulka zmęczyła się i musi odpocząć.
A gdyby tak ktoś chciał mi zarzucić, że mylę się z tą mentalnością, otóż nie, nawet mam przykład – my, niewidomi, postrzegani jesteśmy nadal jak kosmici, a przecież komuna dawno upadła, czasy się zmieniły, ale mentalność, proszę państwa, została jeszcze w tyle.
No dobra, chyba się wywnętrzyłam, więc mogę się pożegnać z Wami, mili moi.
Dobranoc zatem.
Cześć Wam, ludzie.
Już któryś raz zabieram się do tego wpisu i za każdym razem coś mi nie pasuje, ale co? Nie wiem, nie podoba mi się i tyle. 🙂
Żywię nadzieję, że to już ostatnie podejście i na tym zakończę.
Jak wiecie Zuzka rozpoczyna nowy etap: witaj szkoło, ot co.
Nie będę ukrywać, jestem nieco zestresowana, zresztą nie ja jedna, bo Zuzka też się denerwuje, ale ona z zupełnie innych powodów, choć właściwie nie, coś tam jednak się pokrywa.
Obie np. martwimy się czy sobie poradzi w nowym środowisku, a ja dodatkowo – o odrabianie lekcji, bo mój stary pracuje na zmiany – tydzień na rano i kolejny na popołudnie, więc jakoś będziemy musieli rozwiązać sprawdzanie lekcji, czy wszystko odrobiła i czy pisze poprawnie. Da się to rozwiązać, bo na kilka pomysłów już wpadliśmy, niemniej lekki stres jest.
Kolejna sprawa to dostępność dziennika elektronicznego, u nas to ma być Vulcan, więc jeśli ktoś z Was ma jakieś doświadczenia z tą appką to fajnie byłoby, gdyby zechciał się podzielić jak to radzi sobie z VO.
Z nieoficjalnego źródła wiem, że Zuzka będzie w klasie 1C, czyli w baletowej, a wyszło tak, gdyż chciała być w klasie z koleżanką z osiedla. Przyznam, że taka opcja mi też odpowiada, bo nie będzie problemów z pożyczeniem zeszytów w razie choroby, czy innych nieprzewidzianych wypadków. Wiem, dość pragmatyczne podejście, ale na ogół takie właśnie mam. 🙂
Mogłabym próbować ją przenieść, ale z uwagi na fakt, że będzie miała nauczycielkę, którą rodzice dobrze oceniają, nie zamierzam tego robić.
Wyprawkę praktycznie skompletowaliśmy, brakuje nam tylko tornistra, bo ten moja sis ma kupić młodej na urodziny.
Naczytałam się o plecakach i tornistrach, dlatego ze względu na młody kręgosłup, wybieramy ten drugi.
Jak narazie Zuzka cieszy się z nowych zeszytów, kredek itd. ale mogę się założyć, że po pierwszym miesiącu będzie miała szczerze dość. 🙂
A właśnie, w temacie wpisu wspomniałam coś o Zuzankowej deklaracji i oto ona: otóż, moja córka zadeklarowała, że będzie najlepszą uczennicą w klasie.
Cóż, szczerze jej tego życzę, myślę jednak, iż młoda ma zadatki na osóbkę, która z nauką większych trudności mieć nie będzie i modlę się, żeby matematyka nie stanowiła dla niej problemu, bo o ile na poziomie podstawowym może będę mogła jej pomóc, to już na bardziej zaawansowanym – nie. 🙂
Dobrze, że mąż biegle posługuje się angielskim, więc w razie W będzie jej pomagał. Teoretycznie ja też z angolem dałabym radę, ale w praktyce, no mój stary jest w te klocki sporo lepszy ode mnie.
Najbardziej jednak przeraża mnie fakt, że w naszej szkole lekcje odbywają się w systemie dwuzmianowym i niekiedy wypadają absurdalnie późno, bo np. dzieciak idzie na 13:45 i kończy o 17:10. Jest to o tyle kłopotliwe, że te dzieciaki po południu są już nie tak skoncentrowane, jak rano, więc trudno wymagać, żeby byłyskupione jak należy. Inna sprawa, że trzeba jeszcze odrobić lekcje, co też małemu zmęczonemu umysłowi może sprawiać kłopot. Zresztą niech pierwszy rzuci kamień ten, kto od razu po szkole z werwą i ochotą godną lepszej sprawy, zabierał się za tak żmudne zadanie, jakim jest odrabianie pracy domowej.
Odłożyć tego nie można, wiadomo, bo najczęściej na drugi dzień dzieciak idzie do szkoły na 8, więc musi się przygotować i jeszcze wypocząć.
To tyle, jeśli o moje ogólnoszkolne obawy chodzi. Gdzieś tam z tyłu głowy czai się myśl, że nie będzie tak źle, że setki innych dzieci w tym systemie funkcjonuje i radzą sobie, więc moja Zuzia też sobie poradzi. Może teraz tylko to wygląda tak strasznie, a w praktyce okaże się całkiem zwyczajne i normalne.
Mimo, że jestem zestresowana, to staram się powoli oswajać temat i nie zakładać najgorszego, bo to z pewnością naszej trójce nie pomoże.