Cześć, witajcie
Czy wiosna już do Was zawitała? Ciepło się zrobiło? Bo u mnie nieszczególnie. Temperatura oscyluje ostatnio w granicach 10 stopni i to tyle w zasadzie. A, prawda, deszczowo też jest, jak to mówią, dzień bez deszczu, to dzień stracony. Właściwie nie wiem czy wszyscy tak mówią, ale wiem, że na pewno ja.
🙂
Jak wiecie, pod koniec lutego za tenczowy most pobiegła nasza koszatniczka, co spowodowało, że zrobiło się strasznie pusto bez tego biegającego w kołowrotku uroczego gryzonia, który sadzi bobki na odległość najmniej metra, lubi pohałasować w nocy i ma uroczy, długi ogonek z pędzelkiem na końcu. Teraz ciekawostka – otóż koszatniczka potrafi odrzucić ogon, ale w przeciwieństwie do ogona jaszczurki, ten się nie regeneruje. Dzieje się tak w momencie zagrożenia, gdy silniejszy drapieżnik ucapi koszatniczkę za ogon. To też dotyczy ludzi, gdyż jest to dość płochliwe zwierzątko, choć wierzcie mi, że na odległość potrafi zgrywać bohatera. Biada jednak temu, kto będzie miał bliskie spotkanie trzeciego stopnia z koszatniczymi zębami. Serdecznie i szczerze nie polecam. Ja, of course, tę wątpliwą przyjemność miałam, to nawet kilkukrotnie.
To małe urocze stworzonko ząbki ma nie od parady. Ostre są i cienkie, co powoduje, że rany od koszatniczkowego uzębienia są głębokie i niejednokrotnie potrafią się paskudzić i trudno goić. W koszatniczkowym światku krążą legendy, jakoby zdarzało się nawet, że potrzebny okazywał się antybiotyk.
Jak wiecie, aby wypełnić pustkę postanowiliśmy zaopiekować się kolejnym zwierzątkiem i padło na żółwia. Przyznam się wam, że dawno dawno temu, w odległej galaktyce Katarzynka miała żółwia stepowego o imieniu Kleofas, choć koniec końców okazał się Kleopatrą. Dostałam go, gdy miałam 7, góra 8 lat, czyli był to początek lat 90-tych, a wtedy można było od tak kupić sobie gadzinkę i męczyć ją do woli. Tak, nie boję się tego określenia, że posiadanie żółwia w tamtym okresie, gdy dostęp do wiedzy był marny, było męczeniem zwierzęcia. Dodam jeszcze, że w kwestii dostępu do wiedzy to nie jest tak, że nie było go z braku internetu, nie nie, to zupełnie nie to, po prostu wtedy o żółwiach wiedziano bardzo mało, albo o zgrozo, nie wiedziano nic.
Dlatego jeszcze pokutuje wiele mitów, które radośnie sobie krążą wśród chodowców tych zwierzaków.
O tym jednak innym razem, wszak nie jest to tematem tego posta, prawda? 🙂
Niemniej nie da się ukryć, że edukacja żółwiowa pochłonęła mnie bez reszty, a ja do tego stopnia się wciągnęłam, że z wielkim trudem przeczytałam jakąkolwiek książkę, bo większość wolnego czasu poświęcałam na czytanie forów internetowych w temacie żółwi. W pewnym momencie miałam wrażenie, że po przyswojeniu dawki tylu informacji zrobiłam się głupsza niż byłam dotychczas, kiedy jednak tę wiedzę usystematyzowałam w głowie, okazało się, że nie jest ze mną tak źle i coś tam już wiem i nawet mogę błysnąć od czasu do czasu.
Druga sprawa, że to też nie jest tak, że nagle uważam, że zjadłam wszystkie rozumy i czuję się doskonale wyedukowana na temat żółwi, śmiem twierdzić, że to, co wiem, to wierzchołek góry lodowej, a ile jeszcze jest pod powierzchnią? No właśnie, pewnie całkiem sporo.
Nie ukrywam, że zdobywanie tej wiedzy dało mi mnóstwo satysfakcji, ale też odrobinkę mnie przerażało, szczególnie, gdy przyszło do wyboru lamp – grzewcza i uVB. Im więcej o oświetleniu czytałam, tym większy mętlik miałam i to właśnie na tym skupiłam się najbardziej, bo jest to naprawdę istotny element żółwiowego życia w niewoli, a jeśli mamy mu zapewnić warunki podobne do tych naturalnych, to musimy włożyć naprawdę sporo wysiłku, żeby tak się stało.
Generalnie przygotowania – teoretyczne i praktyczne zajęły prawie miesiąc, bo musieliśmy kupić terrarium, te nieszczęsne lampy, podłoże, miseczkę na jedzonko, basenik, zorganizować kryjówki itd.
Finał natomiast miał miejsce w zeszły poniedziałek, a żółwinka znalazła się w domu koło godziny 16, gdy z Zuzią przyniosłyśmy ją do domu w dużej torbie termicznej, bo transporter, który miały koszatniczki ktoś wziął i wyrzucił, a tym kimś był mój mąż jedyny. Inna sprawa, że było tak zimno, że nie jestem pewna, czy transporter spełniłby swoją funkcję, wszak nie ogrzałby stwora, a gadziny są stworzeniami zmiennocieplnymi. Ostatecznie torba termiczna spisała się więcej niż dobrze i żółwinka Oshee zamieszkała w wyszykowanym dla niej terrarium.
Dlaczego Oshee, spytacie? Bo uwielbiam ten napój izotoniczny, poza tym sama nazwa jest miła dla ucha, a i w razie, gdyby żółwinka jednak okazała się żółwiem, to zmieniać nie będzie trzeba, wszak jest to imię dość neutralne.
Z otrzymanego cites wynika, że nasza Oshee urodziła się 5 października 2022 r. tak więc ma niespełna półtora roku, a zatem to taki trochę wiek poniemowlęcy chyba.
Ogólnie początkowo była wystraszona, ale nie jakoś bardzo. Najtrudniejsza dla niej chyba okazała się środa, bo wtedy tylko spała, nic nie zjadła, nawet do baseniku nie weszła, kiedy jednak kryzys minął, mała jakby się rozbestwiła i zaczęła dokazywać coraz bardziej, do tego stopnia, że dziś po wyłączeniu lamp, zamiast iść spać, to urządzała sobie spacerki po terrarium, bo dlaczego nie? Do tego zaczęła jeść aż miło, co z jednej strony cieszy, ale z drugiej – możliwe, że trzeba będzie zrobić dzień głodówki i ja teraz całkiem serio mówię, choć nie jestem pewna, czy u na tyle małych żółwików już można jednodniową głodówkę wprowadzić.
Do tego, gdy tylko Zuzia podejdzie do terrarium, mała jest już przy szybie i wyciąga główkę w jej stronę, ale mnie to chyba nie lubi jeszcze za bardzo. 🙂
A co poza tym? Zuza odwiedziła endokrynologa, na szczęście tarczyca ładnie się trzyma, a kolejna wizyta za pół roku. Natomiast 14 marca odbyła się promocja szkoły, w związku z czym moje dziecko występowało i dawno nie widziałam, żeby aż tak była zestresowana.
W sumie to chyba tyle, raczej już nic mądrego dzisiaj nie napiszę, a zatem pożegnam się ładnie, życząc Wam dobrej nocy.
Kategorie